Nie wiem, skąd u nas, kobiet, bierze się tak wielki pociąg do naturalności, że bez krzyków i narzekania sięgamy nawet po najbardziej śmierdzące błota i gliny - byleby tylko działały. Zjawisko to jednakże nie jest wymysłem naszej epoki - już kobiety starożytnego Egiptu podobno używały do malowania rzęs papki z mrówek. Dotychczas myślałam, że aż do tak wielkiej ohydy pokolenie dwudziestego pierwszego wieku się nie posunie, lecz dziś moje złudzenia rozwiała reklama kremu... ze śluzu ślimaków. Krótko mówiąc - desperacja! Mincer jednak, całe szczęście, przygotował dla nas tylko klasyczne błoto - odmiany zielonej.
Maseczkę otrzymujemy w saszetce podzielonej na dwie porcje po 15 g. Ilości faktycznie idealne na dwa użycia. Maseczka przypomina raczej niemiły, zimy żel w kolorze brązowo-zielonym, którego cienką warstewkę nakłada się na twarz i pozostawia na trzydzieści minut. Na nieszczęście błotko nie pachnie ładnie (ostra, jakby siarkowa woń) - ale cóż, dla urody trzeba cierpieć.
Po pół godziny kosmetyk jest już mocno przyschnięty na twarzy. Przy zmywaniu letnią wodą nie kruszy się, ale brudzi umywalkę. Nie zmywa się jednak najtrudniej, da się uporać w trzy minuty. Tym razem Mincer mnie nie zawiódł. Twarz po osuszeniu była gładka, czysta, miękka, jakby żywsza - a moje podrażnienia po opalaniu zostały mocno złagodzone. Nawilżenie też całkiem niezłe, chociaż nie pełne - ale nie jest to maseczka nawilżająca. Producent poleca ją do cery normalnej i suchej - na takiej sprawdza się bardzo dobrze (opinia mojej siostry), ale z moją tłustą też się uporała.
Tym razem dobry produkt za niewielkie pieniądze - polecam!
Producent | Mincer Pharma |
---|---|
Kategoria | Pielęgnacja twarzy |
Rodzaj | Maseczki: oczyszczające |
Przybliżona cena | 2.00 PLN |