Nowe tusze do rzęs pojawiają się jak grzyby po deszczu. Nierzadko wyprzedzają postęp „technologiczny” w tej dziedzinie i właściwie... nic nowego w nich nie ma. Jak do tej pory żadna z mascar Astora mnie nie zawiodła, więc ze spokojnym sumieniem sięgnęłam po nowość tej marki.
Tusz łączy w sobie wiele świeżych pomysłów. Ma konsystencję musu, dodatek czarnego kaszmiru, nie wspominając o plastikowej, sztywnej, grzebyczkopodobnej szczoteczce (połączenie kilu grzebyków o ząbkach różnej długości i gęstości) – cudo zwie się X. I oczywiście futurystyczne opakowanie (7 ml) – złote, wygląda jak metalowe (choć nie jest) – to też już gdzieś było...
Możnaby sądzić, że gdy w jednym produkcie zbierzemy wszystko, co pozornie najlepsze i powszechnie doceniane, uzyskamy super-kosmetyk powalający wszystkich na kolana. Niestety nie tym razem. Na samym początku, gdy tusz jest jeszcze „świeży”, bardzo trudno nad nim zapanować – nie chce schnąć, skleja rzęsy, te nie dają się „rozczesać”, ciapie się i odbija na górnej powiece. Usuwanie wszystkich malunków ze skóry trwa dłużej niż samo malowanie rzęs – na szczęście w tej kwestii tusz nie jest jakoś specjalnie oporny (wystarczy zwilżony patyczek kosmetyczny).
Stan rzeczy poprawia się nieco, gdy z tuszu odparuje już nadmiar wody i zrobi się bardziej gęsty (czyli po kilku dniach użytkowania). Malowanie idzie łatwiej, ale... tusz nadal skleja rzęsy – jeżeli to jest cena obiecywanego pogrubienia to ja serdecznie dziękuję. Ma także wydłużać i podkręcać – to także idzie mu słabo. Po wyschnięciu tuszu, rzęsy robią się sztywne i „niewygodne”, ewidentnie czuć ciężar makijażu na powiece.
Tusz nie jest wodoodporny, więc zmywanie (za pomocą zwykłego mleczka kosmetycznego) nie sprawia większych problemów.
Polecam tylko zwolenniczkom intensywnego makijażu i paniom mającym czas na nieco dłuższą pracę nad makijażem rzęs.