„Maczeta”, Robert Rodriguez
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuWielki hołd dla kina klasy B, dla tzw. slasher (i exploitation) movies. Zaserwowana w absurdalnym natężeniu przemoc zmienia się w autoparodię, podobnie etos latynoskiego twardziela. Sceny walk i strzelanin zrealizowano w baletowej konwencji, dialogi to otwarta kpina z kina klasy B. Do tego fontanny krwi, stosy obciętych kończyn, wyciągnięte z lamusa gwiazdy minionych epok (Seagal i Don Johnson). Wyśmienite aktorstwo i cała seria widowiskowych scen.
Nigdy nie byłem fanem Rodrigueza. Epigon, podopieczny i kumpel Tarantino zawsze prezentował postmodernistyczne kino nowej sensacji w wersji soft. Kiedy autor Pulp Fiction autentycznie szokował, przekraczał granice, testował wytrzymałość widza, Rodriguez sprawnie miksował poszczególne elementy nowej (i coraz bardziej modnej) estetyki. Czyli grzecznie dostarczał fanom dokładnie to, czego od niego oczekiwali.
Nie inaczej jest i tym razem. Podczas gdy, świadomy wyczerpania pewnej konwencji, Tarantino ofiarował nam (wspaniałą!) opowieść z czasów II wojny światowej (Bękarty wojny) Rodriguez bez żenady cofnął starą taśmę VHS i ponownie wcisnął „play”. Nawet scenariusz Maczety to w gruncie rzeczy dokładnie to samo, co widzieliśmy już w El Mariachi i Desperado.
A więc mamy tu demonicznego szefa kartelu (Seagal) sprzymierzonego ze skorumpowanym politykiem (De Niro). Zajmie się nimi samotny mściciel (tytułowy Maczeta, w tej roli Danny Trejo), którego rodzinę niegdyś wymordowali. Bohaterowie paradują obwieszeni całymi arsenałami broni, otaczają ich piękne kobiety (m.in. Jessica Alba). A wykreowana tu rzeczywistość to jeden wielki hołd dla kina klasy B, dla tzw. slasher (i exploitation) movies.
Zaserwowana w absurdalnym natężeniu przemoc zmienia się w autoparodię, podobnie etos latynoskiego twardziela. Sceny walk i strzelanin zrealizowano w bez mała baletowej konwencji, dialogi to otwarta (ale i naznaczona nostalgią) kpina ze wspomnianego kina klasy B. Do tego fontanny krwi, stosy obciętych kończyn, wyciągnięte z lamusa gwiazdy minionych epok (Seagal i Don Johnson) itd. Czyli wszystko to co było tak bardzo świeże i zaskakujące. Piętnaście lat temu.
Co nie oznacza, że Maczeta jest filmem nieudanym. Przeciwnie, z pewnością zadowoli wszystkich fanów gatunku. Rodriguez nie ma ambicji wyjścia poza nieustanny autoplagiat. Ma za to spore wyczucie kina, ma realizacyjną sprawność. Dysponuje wysokim budżetem, dzięki czemu na ekranie widzimy wyśmienitych aktorów i całą serię widowiskowych scen. Ale z filmu na film coraz bardziej brakuje mu tego, co w obranym przez niego gatunku najważniejsze. A więc świeżości, zaskoczenia, tzw. przegięcia.
Teoretycznie jest tu tego całe mnóstwo (Rodriguez przejeżdża się m.in. po katolickiej symbolice). Ale, czy serwowana po raz setny bezczelność nadal jest bezczelna? Nie wydaje mi się.
Tym razem Rodriguezowi jeszcze się upiekło. Koniec końców Maczetę ogląda się z przyjemnością. W dużej mierze dzięki kapitalnemu, trwającemu dobre pół godziny, rzeczywiście szalonemu i pozostawiającemu miłe wrażenie finałowi. Ale kredyt zaufania i sympatię widzów dla tego typu kina autor Desperado wysączył tu do samego końca. I nie mam najmniejszych wątpliwości, że kolejny, oparty na wciąż tym samym schemacie film sukcesem już nie będzie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze