"The Company", reż. Robert Altman
WOJCIECH ZEMBATY • dawno temuAltman celuje w filmach penetrujących zamknięte środowiska. Pokazywał już hermetyczny świat projektantów mody, muzyków country i brytyjskiej arystokracji. Jego filmy mają w sobie cos z dokumentu, tak drobiazgowo odtwarza w nich specyfikę danego kręgu. Tym razem pokazuje nam świat baletu. Zarówno klasycznego, jak i awangardowego. Świat, który kojarzy się z afektacją, odrealnionym pięknem. Tancerze wirują i odbijają się od ziemi pokonując prawa ciążenia, a ich ruchy odznaczają się gracją, nieosiągalna dla zwykłych śmiertelników.
The Company jest niezwykłym filmem o tańcu, akcja obejmuje jeden sezon teatralny chicagowskiej grupy Joffrey’s Balet. Trudno zreferować jego fabułę, bardzo, że tak powiem, niefabularną. Co prawda obraz ma swoją główną postać, dziewczynę stojącą, czy też tańczącą na życiowym rozstaju. Być może o progu baletowej kariery. Ale nie jest to wcale historia ambitnej, wschodzącej gwiazdy, która pokonuje przeciwności losu i pnie się na sam szczyt. W filmie wystąpili prawdziwi tancerze z grupy Joffrey’s Balet oraz trójka znanych, profesjonalnych aktorów. Altman zakonspirował ich tak skutecznie, że rzecz do złudzenia przypomina dokument. Podobno odtwórczyni głównej roli Neve Campbell przez kilka miesięcy trenowała, jak regularna członkini zespołu, a jej ekranowy partner James Franco pracował przez ten czas jako hotelowy kucharz.
Inicjatorką całego przedsięwzięcia była aktorka Neve Campbell, która sama występowała na baletowych scenach i od dawna nosiła się z zamiarem realizacji filmu o balecie. Do projektu udało jej się pozyskać scenarzystkę Barbarę Turner, która miała na koncie scenariusz do filmu biograficznego o malarzu Francisie Bconie. Kiedy za kamerą zgodził się stanąć Robert Altman, stało się jasne, że powstanie coś nietuzinkowego.
Siła The Company polega na uzupełnieniu brakujących fragmentów tego obrazu, na pokazaniu sztuki od kuchni. Już w pierwsza sekwencja filmu, przedstawiającej awangardowy układ taneczny, bardzo skomplikowany i sprzyjający pomyłkom, kamera rejestruje drobne niedociągnięcia, tuszowanie błędów, poprawianie teatralnych akcesoriów. W najpiękniejszej być może scenie filmu, w układ z baletu Lubovitza ingeruje burza. Zrywa się wiatr a na scenie zaczynają wirować liście. Wiatr porywa nuty orkiestry, widownia zasłania się parasolami. Nie widziałem jeszcze w kinie tak poruszającego zestawienia przeciwstawnych potęg natury i kultury.
Tego rodzaju liryczną scenę odbiera się zupełnie inaczej, znając kontekst przygotowań. Każda sekunda scenicznego piękna okupiona jest morderczym powtarzaniem układów choreograficznych. Balet ma w sobie coś z motyla, piękno tańca trwa tylko przez chwilę, znacznie dłużej jest obolałą poczwarką. Do tego dochodzą kontuzje, zerwane ścięgna i nieuchronne, przyspieszone przemijanie eksploatowanego ciała. Oglądając The Company nabiera się szacunku dla tych ludzi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze