„Jobs”, Joshua Michael Stern
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuBywa, że ogląda się to naprawdę dobrze, że pojawia się zainteresowanie… by po chwili znikło wraz z kolejnym drewnianym, niepotrzebnym zwrotem akcji. Wraz z każdym kolejnym uproszczeniem film staje się coraz bardziej powierzchowny, jego bohater jednowymiarowy, cała historia nakreślona zbyt grubą kreską.
Ten film od początku budził kontrowersje. Biografia ikony cyfrowego świata, a tu: mało znany reżyser (Stern), kojarzony głównie z komedii romantycznych („Sex Story”, „Walentynki”) bohater newsów o celebrytach (Kutcher), skromny budżet i przede wszystkim debiutujący scenarzysta (Whiteley). Optymiści liczyli na prawdziwie niezależną produkcję, ale nic z tego. „Jobs” to typowa projekcja w stylu „american dream”. Sprawna, zgrabna, ale koniec końców rozczarowująca.
Twórcy prowadzą nas poprzez (doskonale znane m.in. z bestsellerowej książki Waltera Isaacsona) kluczowe (czy może po prostu głośne) epizody z życia Jobsa. Hipisowskie czasy, porzucenie studiów, eksperymenty z LSD, wyprawa do Indii, garażowe (dosłownie) początki firmy Apple. Dalej pierwsze sukcesy, droga na sam szczyt, konflikty z zarządem korporacji, odejście i triumfalny powrót. Szybko, chwilami nawet efektownie, tyle że…
No właśnie. Wydawało się, że zmarły przed dwoma laty Jobs to dla filmowców prawdziwe wyzwanie. Z pewnością wizjoner, ale też geniusz manipulacji. Choleryk, bezwzględnie eliminujący współtwórców własnego sukcesu tyran. Popkulturowy pseudo-filozof porzucający ciężarną narzeczoną itd. Pomimo wielu dokumentów, książkowych biografii itd. Jobs pozostaje zagadką. Trudnym do zrozumienia kłębkiem sprzeczności. Po gigantycznym sukcesie demaskatorskiego „The Social Network” Finchera wydawało się, że Stern i Whiteley pójdą tym tropem. Spróbują wyjaśnić widzom fenomen twórcy Mac’ów, iphone’ów, ipod’ów, zajrzą pod podszewkę, zmierzą się z samą postacią. I dlatego ich (swoją drogą sprawnie zrealizowany, ciekawie sfotografowany, narracyjnie wartki) „Jobs” rozczarowuje. To typowa biografia „po amerykańsku”. Oczarowywać ma przede wszystkim fizycznym upodobnieniem się aktora do kreowanej postaci, fabularnie oferuje jedynie edukacyjny skrót. Powierzchowny patchwork tego, co koniecznie należy wiedzieć. Bez niuansów, niewygodnych pytań i tym samym bez odpowiedzi. „Jobs” od początku emanuje tu hagiograficznym blaskiem, jego bohater to jedynie ikona, kolejny bohater amerykańskiego mitu. Wszystko co kontrowersyjne (i tym samym – bądźmy szczerzy – najciekawsze) twórcy bez wahania zamiatają pod dywan. Gdzieś na drugim planie pojawiają się wyżej wspomniane sytuacje (zdradzeni wspólnicy, porzucona córka, słynne wybuchy złości), ale film nie pozostawia wątpliwości: to cena, jaką geniusz musiał ponieść, by zrealizować swoje wizje. A, że Jobs natchniony, pomnikowy, nieomylny to jednocześnie Jobs nudny (i bez wątpienia przekłamany), to już wydaje się spółce Stern-Whiteley nie przeszkadzać.
Dziwi też wybór wątków z bogatej biografii twórcy Apple’a. Delikatnie mówiąc nietrafiony: do znudzenia wałkuje się tu historie konfliktów wewnątrz zarządu korporacji. Sam Jobs pozostaje jakby z boku. Bez przerwy słyszymy, że bohater przechodzi ewolucję, ale jaką: tego się nie dowiemy. Nikt nie wyjaśni nam też, nam czym polegała rewolucyjność jego podejścia. Ani trudna osobowość. Chociaż przesłanek jest wiele: Jobs był porzuconym przez biologicznych rodziców adoptowanym dzieckiem (w filmie poświęca się temu jedno zdanie). Długo nie radził sobie z życiem osobistym, po latach założył rodzinę, zamieszkał z odrzuconą wcześniej córką (w ujęciu z gatunku „kilka lat później” widzimy szczęśliwą gromadkę w ekskluzywnej rezydencji. I tyle). Pod koniec życia stoczył ciężką (i przegraną) walkę z rakiem („Jobs” dyplomatycznie kończy się wcześniej). I tak wraz z każdym kolejnym uproszczeniem film staje się coraz bardziej powierzchowny, jego bohater jednowymiarowy, cała historia nakreślona zbyt grubą kreską.
A szkoda. Bo nietrudno wskazać też plusy obrazu Sterna. Kutcher wygląda, chodzi i gestykuluje jak Jobs, ale trudniejszym scenom (kryzysy, załamania) podołać nie potrafi. Doskonale radzą sobie za to (zmarginalizowani przez scenarzystę) bohaterowie drugiego planu. Pierwszy wspólnik, Wozniak (Gad), pierwszy inwestor Markkula (Mulroney), wykradziony z Pepsi diaboliczny marketingowiec Sculley (Modine) to kreacje naprawdę brawurowe. Zręcznie wypada też stylizacja na modę i architekturę kolejnych epok (od lat 60. po nowe tysiąclecie). Bywa, że ogląda się to naprawdę dobrze, że pojawia się zainteresowanie… by po chwili znikło wraz z kolejnym drewnianym, niepotrzebnym zwrotem akcji.
Być może zawinił tu pośpiech. Wiemy, że powstaje scenariusz kolejnej biografii Jobsa. Firmuje go autor skryptu do wspomnianego „The Social Network” (Aaron Sorkin), pieniądze wykłada Sony. Stern i Whiteley najwyraźniej chcieli być pierwsi. Trudno im się dziwić: już dziś w ciemno możemy założyć, że obraz wg tekstu Sorkina będzie filmem o wiele lepszym niż „Jobs”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze