„Birdman”, Alejandro Gonzalez Inarritu
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuBezwzględny faworyt. Zgarnął 2 Złote Globy (za scenariusz i dla najlepszego aktora), ma dziewięć oscarowych nominacji, obsada to prawdziwa „rewia gwiazd” (Michael Keaton, Naomi Watts, Edward Norton, Emma Stone, Zach Galifianakis). Mówić tu o kinie „grzecznym i bezpiecznym” naprawdę nie sposób.
Tydzień temu narzekałem na konwencjonalność „oscarowych” propozycji. Nie jest to na szczęście regułą. „Birdman” Inarritu to bezwzględny faworyt. Zgarnął 2 Złote Globy (za scenariusz i dla najlepszego aktora), ma dziewięć oscarowych nominacji, obsada to prawdziwa „rewia gwiazd” (Michael Keaton, Naomi Watts, Edward Norton, Emma Stone, Zach Galifianakis). A jednak: mówić tu o kinie „grzecznym i bezpiecznym” naprawdę nie sposób.
Bohaterem jest niegdysiejszy gwiazdor i celebryta, wsławiony rolą komiksowego superbohatera Riggan Thompson (Michael Keaton). Po odrzuceniu kostiumu ptasiego herosa (w czwartej części przygód Birdmana Thomson już nie zagrał) jego sława zaczęła przygasać. Teraz planuje powrót. Ale nie jako gwiazda multipleksowych ekranów, ale jako prawdziwy artysta. W tym celu Riggan wystawia na Broadway’u (sam reżyseruje, produkuje, gra główną rolę) własną adaptację prozy Raymonda Carvera. Obserwujemy zamieszanie towarzyszące próbom generalnym: gwiazdor nr 2 (Norton) rozrabia, menedżer (Galifianakis) panikuje nie mogąc dopiąć budżetu, odtwórczynię głównej roli żeńskiej (Watts) zżera trema, asystentka i córka reżysera (Stone) nie może się pozbierać po odwyku. Ten kolorowy zawrót głowy to jedynie przykrywka, punkt wyjścia: Inarritu nadaje swej opowieści naprawdę szeroki wymiar. I bez ustanku zaskakuje.
Fanów samą konwencją, bo „Birdman” to pierwsza w jego karierze komedia. Smutna, gorzka, zdecydowanie z przedrostkiem tragi-, ale jednak. Dalej zaskakuje forma. W tej kwestii „Birdman” to prawdziwy majstersztyk. Kapitalne zdjęcia, elektroniczny (i praktycznie „niewidzialny”) montaż: wszystko tworzy iluzję filmu nakręconego w tzw. jednym (i blisko dwugodzinnym) ujęciu. Z początku robi to dziwne, nieco męczące wrażenie, z czasem staje się hipnotyczne, przykuwa uwagę widza, zamyka ją w klaustrofobicznej przestrzeni sceny i zaplecza teatru. Nerwowy rytm wzmaga ścieżka dźwiękowa, prawie w całości oparta o grę jednego (i niekiedy obecnego w kadrze) perkusisty. Szybko okazuje się, że nie jest to pusty (trudno wyobrazić sobie jak wielu prób wymagała taka metoda realizacji) popis: perspektywa doskonale oddaje stan ducha naszego bohatera. Riggan próbuje wyrwać się z celebryckiego świata, stworzyć coś naprawdę wartościowego. Keaton gra go fenomenalnie. To jego rola życia: brawurowa, ale też osobista, intymna, ekshibicjonistyczna. I nieprzypadkowa: w końcu początkiem (i końcem) wielkiej kariery Keatona był (świadomie porzucony po dwóch odsłonach) Batman Tima Burtona. Inarritu podobnie operuje tu wizerunkiem pozostałych aktorów. Choćby Galifianakisa, dla którego „Birdman” (podobnie jak broadway’owski spektakl dla Riggana) jest szansą, by uciec ze świata głupawych komedii, by zaistnieć jako artysta (z czym aktor znakomicie daje sobie radę). Inarritu idzie tym tropem: cały, niezwykle intensywny, gęsty, nie dający chwili wytchnienia „Birdman” opiera się na zabawie kontekstami, aluzjami, ukrytymi znaczeniami. Zabawie, w którą reżyser wciąga widza. Bo z pozoru jest to przede wszystkim satyra na świat hollywoodzkiego showbiznesu. W istocie bohaterowie mierzą się ze starością, przemijaniem, fałszywymi wyobrażeniami na własny temat. Z ambicją, lękiem, poczuciem śmieszności, porażki, z samotnością… wcześniej czy później każdy zobaczy tu kawałek samego siebie.
[Wrzuta]http://jabulanix.wrzuta.pl/film/2dWcjaeJwLQ/34_birdman_34_-_zwiastun&autoplay=true[/Wrzuta]
„Birdman” to też deklaracja artystycznej odwagi. Bo Inarritu porusza się na granicy przesady, nieustannie ryzykuje. Gdyby nie wszechobecny humor, gdyby nie (naprawdę: zadziwiająca) precyzja narracji… mógłby z tego wyjść pretensjonalny bełkot. Tak się na szczęście nie stało. Przeciwnie: na końcu Rigganem Thomsonem okazuje się być także sam Inarritu. Nikt nie liczył, że reżyser przebije swoje najgłośniejsze obrazy sprzed ponad dekady („Amores Perros”, „21 gramów”, „Babel”). Tymczasem „Birdman” wyprzedza je bez zadyszki. Podobnie jak i całą oscarową konkurencję.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze