"Troista droga", Ross MacDonald
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuSam pomysł MacDonalda jest znakomity i pewno twórczy jak na kryminał sprzed pół wieku. Zamiast jednego śledztwa są bowiem przynajmniej dwa. Pierwsze prowadzi nasz weteran Bret, ze skrywaną nadzieją, że rozwiązanie sprawy pozwoli mu na przełamanie gnębiącej go amnezji. Drugie śledztwo prowadzą ludzie znający odpowiedzi, których Bret szuka, a przynajmniej mogący się ich domyślić. To śledztwo wiedzie w głąb jego chorej głowy, jest pytaniem o przyczynę schorzenia.
Książki starzeją się na różne sposoby, jak ludzie, a nawet konkretnie — faceci. Niektóre zyskują na znaczeniu, urodzie z upływem lat – Raymond Chandler był początkowo kojarzony z literackim pulpem, dziś jego ducha się podziwia, wskazuje geniusz, a do fascynacji przyznają się przysłowiowe kucharki i profesorskie głowy. Z drugiej strony mamy „Bołdyn” Jerzego Putramenta albo „Tańczącego jastrzębia” Juliana Kawalca, czyli książki kiedyś budzące zachwyt, ekranizowane i wysokonakładowe, dziś zaś zapomniane chyba nawet przez młodych polonistów, do tego nieaktualne i przerysowane. Są jak staruszek, co za młodu bałamucił panny, imponował kolegom, a w jesieni życia nie pamięta o nim nikt łącznie z własną żoną. Powieść Rossa MacDonalda „Troista droga” zestarzała się w zupełnie inny, nomen omen trzeci sposób.
Historia chorego psychicznie weterana z Iwo Jimy poszukującego mordercy swojej poślubionej po trzech dniach znajomości żony powstała pod koniec lat 40., więc jest już siwa jak gołąbek. Leniwie prowadzona akcja utkana z kolejnych spotkań, rozmów, wizyt w barach nie przystaje do poszatkowanych, wykręconych fabuł dzisiejszych kryminałów. Sam język MacDonalda, delikatny, wyważony, pozbawiony zresztą chandlerowskiego efekciarstwa, pozostaje odległy o galaktykę – a przynajmniej kilka barów z whisky – od werbalnych dziwactw współczesności. To wszystko jeszcze nie jest ważne, toż przecież nawet chwalebne, że książki teraz pisze się inaczej niż kiedyś.
Zamysł „Troistej drogi” MacDonald oparł na założeniach psychoanalizy, który to nurt – czy raczej nurty – był niezwykle popularny, kiedy książka powstawała. Nazwisko Freuda pada tylko kilkakrotnie, ale nie trzeba być znawcą, by rozpoznać jego teorię. Całą tajemnicę zbudowano na wysłużonej teorii kompleksu Edypa. Freudyzm zaś zestarzał się straszliwie, gorzej nawet – wszedł w obieg kultury popularnej, co odbiera przyjemność lektury. Niestety, samo wywołanie psychoanalizy, już na pierwszych kartach „Trzeciej drogi” pozwala domyślić się tajemnicy. Czytelnik może się poczuć jak ofiara złośliwca, który wypisał nazwisko zabójcy na pierwszej stronie kryminału. Z tym że tym złośliwcem jest czas.
A przecież sam pomysł MacDonalda jest znakomity i pewno twórczy jak na kryminał sprzed pół wieku. Zamiast jednego śledztwa są bowiem przynajmniej dwa. Pierwsze prowadzi nasz weteran Bret, ze skrywaną nadzieją, że rozwiązanie sprawy pozwoli mu na przełamanie gnębiącej go amnezji. Drugie śledztwo prowadzą ludzie znający odpowiedzi, których Bret szuka, a przynajmniej mogący się ich domyślić. To śledztwo wiedzie w głąb jego chorej głowy, jest pytaniem o przyczynę schorzenia.
To właśnie trzeci typ starzenia się książki – na aktualności straciła sama idea, na której opowieść zbudowano. Nie można odmówić jej pewnego uroku. Trzymając się męskiego porównania, „Troista droga” przypomina sympatycznego staruszka dającego dobre, banalne rady i sypiącego anegdotami z przedwojnia. To także zaproszenie do niby-Chandlerowskiego pubu, gdzie wpuszczono dużo więcej światła. Są świetne dialogi, celne obserwacje ludzkich zachowań i motywacji, wreszcie, książka jest świadectwem czasów, kiedy nieświadomość, id, superego i tym podobne miały stanowić klucz do wszystkich drzwi ludzkiego umysłu. Innymi słowy, można wyróżnić masę powodów, dla których lektura „Troistej drogi” będzie owocna – nie wolno jedynie podchodzić do tej książki jak do kryminału.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze