„Trzy królestwa”, John Woo
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPo latach zmagań z hollywoodzkim rynkiem John Woo (Mission Impossible 2, Bez twarzy) powrócił, by zrealizować najdroższą produkcję w dziejach chińskiej kinematografii. To sfinansowana przez władze (potrzebny był mocny patriotyczny akcent na okoliczność zbliżających się igrzysk olimpijskich) ekranizacja jednego z najważniejszych dzieł w historii chińskiej literatury: XIV-wiecznego eposu Romans trzech królestw. Film dla zdeklarowanych wielbicieli wielkich hollywoodzkich widowisk.
Po latach zmagań z hollywoodzkim rynkiem John Woo (Mission Impossible 2, Bez twarzy) powrócił w rodzinne strony, by zrealizować najdroższą produkcję w dziejach chińskiej kinematografii. I nie mamy tu (przynajmniej pozornie) do czynienia z kinem akcji czy nieustającym pokazem sztuk walk. To sfinansowana przez władze (potrzebny był mocny patriotyczny akcent na okoliczność zbliżających się igrzysk olimpijskich) ekranizacja jednego z najważniejszych dzieł w historii chińskiej literatury: XIV-wiecznego eposu znanego w Europie pod tytułem Romans trzech królestw.
208 rok n.e. Okrutny, opętany żądzą władzy kanclerz Cao Cao zmusza ostatniego cesarza z dynastii Han do wydania wojny wolnym, autonomicznym królestwom Wu i Szu. Cao Cao wyrusza na czele milionowej armii wspomaganej przez flotę liczącą dwa tysiące okrętów. Jego pochód znaczą zmasakrowane miasta i wsie. Władcy zaatakowanych królestw Sun Quan i Liu Bei decydują się stanąć do beznadziejnej walki: zawierają rozejm, jednoczą siły, koncentrują swoje wojska w okolicy dobrze ufortyfikowanego Czerwonego Klifu. Dowództwo armii sprzymierzonych powierzone zostaje strategowi Liu Beia Zhuge Liangowi i wicekrólowi Wu Zhou Yu. Tak dochodzi do największej bitwy w dziejach Chin.
Wypada na wstępie powiedzieć: chociaż materiałem wyjściowym jest tu bohaterski epos, chociaż sam reżyser tłumaczył zachodnim dziennikarzom, że realizuje azjatycką Troję czy chińską Iliadę, nie należy spodziewać się podszytej mistyką baśni. John Woo pozostaje tu sobą i serwuje wysokobudżetowe widowisko nakreślone zgodnie z hollywoodzkimi standardami. A że owe standardy nakazują uproszczenia, banały i nieustający ukłon w stronę mniej wymagającego widza, takie są też i Trzy królestwa. Od pierwszych scen razi tutaj jednowymiarowość i nieznośnie wręcz patetyczny nastrój.
Scenariusz przypomina skrypt komiksu, względnie gry komputerowej. Bohaterowie to papierowe ikony; pozbawieni wątpliwości, czyści i szlachetni herosi, łączący zalety mędrców, artystów, wychowawców i wojowników. Do tego obowiązkowe (i obowiązkowo przewidywalne) wątki miłosne. Można oczywiście powiedzieć: toż to wszystko klasyczne elementy bohaterskiego eposu, obecne choćby u Homera (a co za tym idzie, prawdopodobnie także i w oryginale Romansu trzech królestw). Owszem, ale wszystkie te archetypy oderwane od aury legendy, nastroju baśni najzwyczajniej śmieszą (i nie jest to humor przez twórców zamierzony).
Ale to tylko jedna strona medalu. Bo chociaż kpić można z tego filmu bez końca, chociaż projekcję co i rusz przerywają salwy (mocno ironicznego) śmiechu, jednemu zaprzeczyć nie sposób: ogląda się to wyśmienicie. Przystępując do pracy w Chinach, Woo uniknął jednego z amerykańskich absurdów. W hollywoodzkich superprodukcjach od dawna ogromną cześć niebotycznych budżetów zgarniają tzw. znane twarze (bez udziału których nie ma co marzyć o realizacji wielkich widowisk).
W efekcie kasy starcza jeszcze na dwie-trzy efektowne sceny (czymś trzeba przecież wypełnić trailer), a reszta to zwykle nuda, którą widz musi wycierpieć, by doczekać się (znanych już ze wspomnianego trailera) fajerwerków. W Trzech królestwach rzecz ma się zupełnie inaczej: widać tu każdy z wydanych przy produkcji milionów. A sam film, chociaż banalny, jest też nieprawdopodobnie wręcz efektowny. Sceny batalistyczne nie ustępują w niczym standardom, jakie wyznaczyła trylogia Władcy pierścieni. Ale tym, co zadziwia najbardziej, jest ich rozpiętość czasowa. Fanów wysokobudżetowej batalistyki czeka prawdziwa uczta: ten trwający 150 minut film to właściwie nieustająca bitwa.
Krwawe starcia setek tysięcy żołnierzy, płonące okręty i fortyfikacje, eksplozje, kawaleryjskie szarże: to wszystko wypełnia ekran przez ¾ czasu projekcji. Wszystko świetnie sfotografowane i dynamicznie zmontowane. W dodatku akcja rozgrywa się w przepięknych plenerach południowych Chin. Na osobne brawa zasługuje też odpowiedzialny za scenografię i kostiumy nagrodzony wcześniej Oscarem za Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka Tim Yip. Poczynając od bojowego rynsztunku armii, a kończąc na wnętrzach cesarskiego pałacu — wszystko to funduje widzowi naprawdę sugestywną podróż w czasie.
Cóż jeszcze można dodać? Właściwie nic. Trzy królestwa to film dla zdeklarowanych wielbicieli wielkich hollywoodzkich widowisk. Kto oczekuje od kina psychologicznej wiarygodności, logicznego scenariusza itd., ten powinien omijać najnowsze dzieło Johna Woo szerokim łukiem. Za to fani ekranowego przepychu z pewnością będą usatysfakcjonowani.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze