„Drzewo życia”, Terrence Malick
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuZłota Palma w Cannes i największe (jak dotąd) rozczarowanie 2011 roku. To pseudo-metafizyczny teledysk, filmowa medytacja, celuloidowa modlitwa, szalony kolaż. Blisko 70-letni Malick zapragnął zwieńczyć swój dorobek filmem, który odpowie na fundamentalne pytania ludzkości i to hurtem na wszystkie. Nie udało się. Porażająco piękne, kapitalnie sfotografowane ujęcia rozegrane w rytm patetycznej muzyki są tłem dla rozważań, które reżyser wkłada w usta bohaterów.
Największe (jak dotąd) rozczarowanie 2011 roku. Bo też i oczekiwania były ogromne. Za kamerą stanął prawdziwy mistrz, amerykański poeta kina, Terrence Malick (Niebiańskie dni, Cienka czerwona linia, Badlands). Główne role zagrali ci, których droga broni pozytywnego wydźwięku określenia „gwiazdor”: Sean Penn i Brad Pitt. Sam film doczekał się najbardziej prestiżowej nagrody w całym świecie kina: Złotej Palmy na festiwalu w Cannes. Sadowiąc się w kinowym fotelu oczekiwałem arcydzieła. A dostałem… no cóż, rozczarowanie to w tym przypadku co najwyżej eufemizm.
Nie sposób streścić pseudo-metafizycznego teledysku, jakim jest Drzewo życia. Ale mamy tu coś na kształt zarysu fabuły. Jack (Sean Penn) wspomina najbardziej dramatyczne chwile swojego dzieciństwa: absurdalny despotyzm ojca (Brad Pitt), zagubienie matki (Jessica Chastain), wreszcie tragiczną śmierć brata. Ale piekło amerykańskich przedmieść jest tu jedynie pretekstem. Blisko siedemdziesięcioletni Terrence Malick zapragnął zwieńczyć swój dorobek prawdziwym arcydziełem. Filmem, który odpowie na tzw. fundamentalne pytania ludzkości (i to hurtem na wszystkie. Ot tak, po kolei). Najwyraźniej Malick chciał, by Drzewo życia zrównało go z największymi. By jego nazwisko wymawiano jednym tchem obok Bergmana, Tarkowskiego itd. No cóż… jeśli spadać z konia, to z wysokiego.
I Malick spadł. Bo festiwalowe laury od zawsze budziły kontrowersje, a przyznawano je w oparciu o najróżniejsze (choćby i towarzyskie) kryteria. Jakim cudem Drzewo życia nagrodzono Złotą Palmą? Tego nie uda mi się zrozumieć. Już po obejrzeniu filmu czytałem o gwizdach towarzyszących festiwalowej projekcji. I nie mam wątpliwości, że widzowie na całym świecie nie podzielą entuzjazmu canneńskiego jury. Chociaż samemu zamysłowi nie sposób nie przyklasnąć, a twórcy z pewnością wykazali się dużą odwagą. Drzewo życia lekceważy tradycyjne metody narracji. To swoista filmowa medytacja, celuloidowa modlitwa, szalony kolaż. W sferze wizualnej bardzo mocno przypomina (poza wspomnianym już kinem Tarkowskiego) Koyaanisqatsi Godfreya Reggio. Przez większość czasu oglądamy (przyznaję: zapierający dech w piersiach) ciąg przepięknych obrazów. Eksplodujące wulkany, narodziny gwiazd, kosmiczne przestrzenie, galopujące dinozaury, ale i krople rosy rozszczepiające pierwsze promienia słońca. Porażająco piękne, kapitalnie sfotografowane ujęcia rozegrane w rytm patetycznej muzyki są tu tłem dla rozważań, które reżyser wkłada w usta bohaterów. Z tzw. off-u Jack, jego rodzice i bracia dyskutują z Bogiem, zadają owe fundamentalne pytania i (co gorsza) udzielają na nie odpowiedzi. I tu zaczyna się problem. Bo jak dotąd z opisu wyłania się kino, w którym mógłbym się zakochać. Gdyby było chociaż po części udane.
Ale nie jest. Drzewo życia to wręcz definicja kiczu i pretensjonalności. Poprzez wspomniane monologi reżyser próbuje ogarnąć sens całego wszechświata, życia i śmierci, koła natury, tajemnicy narodzin, cierpienia i przemijania, miłości i radości, smutku… dosłownie wszystkiego. Towarzyszy temu wszechobecna (i cokolwiek banalna) symbolika. Pierwiastek żeński skojarzono tu z naturą, męski z destruktywną siłą, wrażliwość dziecka z… ale nie sposób przytoczyć tu nawet części reżyserskich skojarzeń, bo Drzewo życia składa się właściwie z samych symboli.
Ten film wyglądałby zupełnie inaczej, gdyby nie ostentacyjna megalomania Malicka. Gdyby reżyser te same pytania zadał z ludzkiej perspektywy, a więc poprzez lęk, niepewność, chorobliwą chęć przedarcia się na drugą stronę (tam, gdzie ktoś wreszcie wyjaśni skąd przybyliśmy i dokąd podążamy)… wtedy, pomimo całej (chwilami naprawdę nieznośnej) nudy Drzewa życia sam głośno biłbym brawo i gratulował bezkompromisowości canneńskiemu jury. Ale tu rzecz wygląda zupełnie inaczej. Malick wypowiada się z perspektywy oświeconej nadistoty, bytu który przebył już drogę tam i z powrotem, demiurga łaskawie skłonnego wyjaśnić nam, na czym polega tajemnica życia. I dlatego właśnie tak mocno irytuje banał zawartej tu refleksji. Bo wspomniani Tarkowski, czy Bergman rozpaczliwie chcieli wiedzieć. Malick też chce, ale przede wszystkim wybudować sobie przysłowiowy pomnik ze spiżu. Tym razem mu się to najzwyczajniej nie udało.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze