"Nic", Dawid Bieńkowski
ANNA MARIA GIDYŃSKA • dawno temuZ każdą kolejną stroną „Nic” nabiera tempa i nie pozwala się od siebie oderwać. Koleje losu bohaterów przeplatają się ze złośliwymi obrazkami – upalony trawką koleś słuchający całymi dniami Radia Maryja, egzaltowana fanka Sztuki uprawiająca na redakcyjnym biurku seks bez zabezpieczeń ze znanym literatem, nowomowa przedstawicieli handlowych… Nie raz i nie dwa wybuchnęłam śmiechem nad książką, a ile razy stanął mi w oczach ktoś ze znajomych lub osób z tak zwanego „towarzystwa”? Nie zliczę. Bieńkowski nie zna świętości – uderza we wszystkich. I trafia.
Zacznę od wyznania osobistego: dla mnie czytanie książek jest integralną częścią życia. Nie wyobrażam sobie, że nagle miałabym zostać tej przyjemności pozbawiona. Szczególnie mocno dociera to do mnie, kiedy czytam książkę, której lektura wywołuje we mnie prawdziwą wdzięczność dla twórcy, że zechciał się podzielić swoją wizją świata, swoją obserwacją jakiegoś jego wycinka z resztą ludzi.
I dotarło to do mnie podczas lektury „Nic” Dawida Bieńkowskiego. Lubię książki soczyste, zaludnione postaciami niewyciętymi z papieru, rozmawiającymi nie w sposób koturnowy, ale ten prawdziwy, żyjącymi nie do wewnątrz, ale na zewnątrz, bo lektura zapisków dotyczących czyichś przemian duchowych w żaden sposób nie sprawia mi przyjemności. Bieńkowski stworzył powieść prawie uniwersalną – da się w niej bowiem znaleźć prawie każdą grupę społeczną współczesnej Polski i tej sprzed kilkunastu lat. I każda z tych grup jest tak samo trafnie podsumowana, tak samo precyzyjnie wyszydzona.
Po pierwsze, mamy tu pracowników Positiva — fikcyjnej sieci „restauranów”, czyli lokali oferujących szybko podawane dania. Jest intelektualista Krzysztof, który wybiera mamonę kosztem ideałów. Jest karierowicz Euzebiusz, któremu nic nie stanie na przeszkodzie w osiągnięciu własnej wizji szczęścia. Jest Marek, który ajencję restaurana traktuje jak drugą szansę w życiu. Jest prostolinijna Ania, której świat nie dał szans na karierę lepszą od kasjerki w restauranie i jest intrygantka Klaudia, która ma ten sam start co Ania, ale umie wszystko przekuć na swój sukces. Każdy z tych ludzi posługuje się szczególnym rodzajem polszczyzny – w swoich rozmyślaniach, w rozmowach z innymi. Bieńkowski potrafił to doskonale ująć.
Po drugie – mamy tak zwaną artystowską Warszawkę. Jest dwudziestoletnia Mana, marząca o robieniu sztuki przez duże S. Jest Hehe, podstarzały opój, topiący w kieliszku żale po niespełnionej chwale literackiej, dorabiający pisaniem ogonów w pismach, do których nie chciałby się przyznać. Jest Polka-emigrantka, oddana pracy gwiazda porno, która tłumaczy wszystkim, że swoją grą na ekranie przekazuje miłość i pozytywne wibracje.
Wymieniłam tylko najbardziej znaczące dla fabuły postacie – jest ich dwukrotnie więcej. Jak w takim gąszczu się nie zagubić, jak nadać każdemu z tych bytów charakter, jakąś manierę? Bieńkowski to potrafi. Splata precyzyjnie losy stworzonych przez siebie ludzi, opisuje ich sukcesy i porażki, otwiera przed nami ich głowy – tak, abyśmy mogli zobaczyć, co myślą i czują, jak motywują swoje postępki i czym się kierują w życiu. Od czasu do czasu Bieńkowski wychodzi z roli bezosobowego narratora i każe nam zastanowić się, co by było, gdyby ten czy ów bohater spotkał swojego rówieśnika z innej rzeczywistości – tej z lat dziewięćdziesiątych lub tej dziejącej się współcześnie. Czy mogliby porozmawiać, czy mieliby dla siebie nawzajem jakieś rady?
Dopiero po przeczytaniu ostatniej strony mamy czas zatopić się w rozmyślaniach – co było dalej? Co by było, gdyby…? Przed zakończeniem lektury nie chcemy tracić na to czasu. Czekająca na kolejnej stronie uczta dla umysłu jest zbyt łakomym kąskiem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze