"Nikomu nic", Paweł Lickiewicz
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuKsiążka balansuje na pograniczu profesjonalizmu i tomiku amatorskiego, jakich pełno w księgarenkach przy uniwersytetach. Edytorsko wypada znakomicie, szkoda tylko, że brak redaktora w stopce przekłada się na jakość tekstu. Nad „Nikomu nic” warto by przysiąść, podłubać w akapitach, bo Lickiewicz ma znamiona talentu. Jego język mógłby być momentami bardziej zdyscyplinowany, czasem znów sama forma edycji zdaje się pociągać go bardziej niż to, o czym pisze. Niekiedy odnosi się wrażenie, że to nie książka, ale szkicownik pełen ciekawych, ale wymagających opracowania pomysłów.
Istnieje pogląd, że literatura jest najbezpieczniejszym z interesów – jeśli ktoś ma talent, nie ma możliwości, by sukcesu nie osiągnął, chyba że przeszkadza samemu sobie. Przykład Norwida jest tu znamienny. Do dziś ludzie zachodzą w głowę, jakim sposobem ten tytan pióra mógł żyć w biedzie i umrzeć zapomniany, tymczasem odpowiedź jest prosta – nie zaprasza się na salony kogoś, kto potwornie śmierdzi i jest pijany w sztok. Norwid zaś wytrzeźwiał, oddając ducha, i dopiero wówczas można go było promować.
Twórca może szkodzić sobie na wiele sposobów, a obok smrodu i pijaństwa najbardziej skuteczne jest wydawanie się samemu. Oczywiście dotyczy to debiutantów, bo w wypadku autorów o uznanej renomie – jak Andrzej Stasiuk czy Anna Brzezińska – samofinansowanie się wypada znakomicie. Niestety, Paweł Lickiewicz jest debiutantem, a wypuszczając w należącej doń Nowej Bumbie „Nikomu nic”, z pewnością sobie nie pomógł.
Lickiewicz jest mimo wszystko twórcą interesującym. „Nikomu nic” w swojej formule zbliżyło się do tzw. liberatury, czyli nowoczesnego trendu literackiego, gdzie forma wydania jest równie istotna co treść książki. Termin wyszedł od Zenona Fajfera, a Lickiewicz spełnia wszystkie warunki – „Nikomu nic” ma strukturę luźną, autor manipuluje skalą i rodzajem czcionki, dodaje ilustracje, niekiedy tekst biegnie bokiem, na marginesie. Twórcy liberatury należą najczęściej do młodego pokolenia, podejmują tematykę aktualną lub nie podejmują żadnej, koncentrując się na formie wydawniczej, są też zwyczajowo lewicowi – promocji nurtu podjęło się przecież antyglobalistyczne wydawnictwo Ha!Art.
Dlatego warto zwrócić uwagę na Lickiewicza, który przyjął konwencję liberatury, odrzucając kontekst ideologiczny, w jakim jest osadzona. Już początek książki, w którym znajdziemy listę żołnierzy zabitych w Katyniu, pozwala trafnie osądzić, z czym mamy do czynienia. Lickiewicz rozpisuje się o Związku Radzieckim, miłości, by w dalszych partiach książki do tematyki katyńskiej powrócić, zresztą w ładnym, bezpretensjonalnym tonie. Dobre wrażenie psuje nieudane opowiadanie „Oddalenie” oraz obszerne posłowie, gdzie autor tłumaczy się biednemu czytelnikowi, co napisał i dlaczego. Te ostatnie strony, wraz z całym edytorskim kunsztem, każą sądzić, że Lickiewicz nie ufa własnej prozie i podpiera się czym może.
Może jednak jest zupełnie inaczej, bo w zapowiedziach Nowej Bumby widnieje sześć kolejnych książek Lickiewicza, a sam autor zapewnia, że pełne zrozumienie jego „cyklu debiutanckiego” stanie się możliwe dopiero po zapoznaniu się z całością. Być może dlatego „Nikomu nic” zrozumieć nie zdołałem.
Jednoznacznie negatywna ocena tej książki byłaby krzywdząca, choć „Nikomu nic” lepiej się przegląda, niż czyta. Być może taki był zamysł autora, któremu najwyraźniej nie zależy na komercyjnym sukcesie, i nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek znalazł radość w obcowaniu z tą prozą. Niemniej w środowisku krytyków literackich Paweł Lickiewicz powinien zostać ze zrozumieniem odnotowany.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze