Inkarnacja zaczyna się bardzo efektownie. Twórcy powoli odsłaniają karty, stopniowo dekonstruują racjonalny światopogląd Cary, wyśmienicie rozgrywają jej (stricte naukowy) konflikt z ojcem. Stein i Marlind z wyczuciem budują niepokojący nastrój, wzbogacają go narastającym poczuciem zagrożenia: pierwsza połowa filmu to rasowy thriller psychologiczny. W dodatku wyśmienicie zagrany. Jak zawsze zachwyca Julianne Moore, ale doskonale radzą sobie też może nieco zbyt ekspresyjny, ale sugestywny Meyers i zjawiskowa Frances Conroy (Sześć stóp pod ziemią). Tym większym rozczarowaniem jest rozwinięcie Inkarnacji. Twórcy stawiają na irytującą hybrydę gatunkową. Pojawiają się wątki nadprzyrodzone, okultystyczne, wkrada się czarna magia, tajemnicze symbole, złowrogie demony, duchy. Z początku broni się to wszystko za sprawą sugestywnej scenografii (m.in. zrujnowane, puste kościoły, las nocą itd.), ale całość szybko popada w zwyczajną bzdurę. Scenariusz mnoży zbyt wiele wątków gubiąc gdzieś po drodze realizm. Kolejne zwroty akcji budzą co najwyżej niezamierzone przez twórców rozbawienie. Znika niepojący nastrój, dalej straszyć mają nas już znane od dziesięcioleci gatunkowe tricki (nagle wyskakujące zza kadru demonicznie wykrzywione oblicze Meyersa, niespodziewane krzyki, eksplozje głośnej muzyki itd.).
A szkoda. Bo Inkarnacja to klasyczny przykład filmu straconej szansy. Intrygujący pomysł, świetni aktorzy, mocny początek: wszystko to dawało nadzieję na (tak rzadko obecne na ekranach kin) inteligentne kino grozy. Zabrakło koncepcji na rozwinięcie fabuły, ponadto twórcy wyraźnie chcieli trafić w oczekiwania fanów dosłownie każdego typu horroru. A kiedy coś ma zadowolić wszystkich, bywa, że nie zadowala nikogo. I tak właśnie jest w tym przypadku.