„Sherlock Holmes: Gra cieni”, Guy Ritchie
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuWchodząca właśnie na nasze ekrany Gra cieni mechanicznie powtarza patenty znane z „jedynki”. Dla bardziej wymagającego widza przygotowano elektryczny, pełen wzajemnej chemii duet głównych bohaterów. Dla pożeraczy komercji przygotowano to co zwykle: eksplozje, strzelaniny, pościgi, pojedynki z użyciem kung-fu i szalony kalejdoskop zwrotów akcji.
Zjawisko “bycia fanem” przywykliśmy uważać za atrybut lat szczenięcych. Nastoletnie wielbicielki Justina Biebera, jeszcze młodsi fanatycy produkcji Disney Channel… Ale bądźmy szczerzy: fanem bywa się w każdym wieku. Doskonale widać to choćby na przykładzie Johnny’ego Depp’a. Boski Johnny grywa w filmach lepszych i gorszych, ale oglądamy wszystkie. Bo istnieje zwyczaj „chodzenia na Depp’a”.
„Chodzi się” też na Downeya Jr. Bo Downey posiada modelowy życiorys wiecznego buntownika. Jeżeli wierzyć legendzie — wychowany w hippisowskiej komunie mały Robert trawę palił jeszcze w przedszkolu, wraz z tatą, awangardowym reżyserem. Pierwszy odwyk od twardych narkotyków zaliczył gdzieś pod koniec podstawówki. Pierwsze pieniądze zarobił jako striptizer w nowojorskim Soho. Dalszą jego karierę znaczyły (tak bardzo lubiane przez fanów!) upadki i wzloty. Te drugie wyznaczały genialne role (m.in. Chaplin, Cudowni chłopcy), pierwsze: liczne przedawkowania, głośne romanse, kolejne odwyki i (kilkukrotne) odsiadki „za posiadanie”. Tak rodził się mit wiecznego wesołka, który przede wszystkim pije, pali, wciąga, wstrzykuje, zalicza. A gdzieś tam, przy okazji i mimochodem, robi wielką światową karierę. Dziś blisko pięćdziesięcioletni Downey Jr. wciąż jest (i to bardziej nawet niż Depp) etatowym złotym młodzieńcem, wiecznym chłopcem Hollywood. Układ jest prosty: on wciąż rozrabia, a my wciąż go za to kochamy.
Takiego właśnie człowieka potrzebował Guy Ritchie (Porachunki, Przekręt) kiedy kompletował obsadę nowej, postmodernistycznej i w gruncie rzeczy komiksowej adaptacji przygód Sherlocka Holmesa. Z innym aktorem pewnie zniszczyłyby go oskarżenia o tandetną komercję, niezrozumienie ducha powieści Conana Doyle’a itd. Ale z Downey'em Jr. na pokładzie mógł liczyć na łatkę „współczesnej, freakowej redefinicji”. Tak to sobie Ritchie obmyślił. I trafił bez pudła. Jego Sherlock Holmes z 2009 roku zarobił ponad pół miliarda dolarów.
Przy tak dużym sukcesie nie ma co liczyć na drastyczne zmiany. I faktycznie: wchodząca właśnie na nasze ekrany Gra cieni mechanicznie powtarza patenty znane z głośnej „jedynki”. Dla bardziej wymagającego widza przygotowano elektryczny, pełen wzajemnej chemii duet głównych bohaterów. Na wpół oszalały, blady, żywiący się głównie opium i liśćmi koki nietuzinkowy geniusz logiki, Sherlock Holmes (Robert Downey Jr.). I (cudownie go kontrastujący) stateczny, angielski dżentelmen, Dr John Watson (Jude Law). Wzajemne przyciąganie i odpychanie, męska przyjaźń i przede wszystkim niekończące się, pełne (przyznaję: nierzadko inteligentnego) humoru przekomarzanie się obu panów: to ponownie największa (by nie rzec jedyna) zaleta Gry cieni. Ale, że Guy Ritchie umie liczyć kasę, pamiętał też o pożeraczach komercji. Dla nich przygotowano to co zwykle: eksplozje, strzelaniny, pościgi, pojedynki z użyciem kung-fu i przede wszystkim szalony (chociaż często głupawy) kalejdoskop gnających na złamanie karku zwrotów akcji.
Innowacje są nieliczne, ale korzystne. I tak, jak tło „jedynki” wyznaczały wielkie odkrycia czasów rewolucji przemysłowej i towarzyszący im wysyp wszelkiej maści tajnych sekt okultystycznych, tak tym razem w centrum zdarzeń mamy wielką politykę. Bo Gra cieni dzieje się w przeddzień wybuchu I wojny światowej. Narastające konflikty wielkich mocarstw, wszechobecny niepokój, utrudniające dialog zamachy terrorystyczne. Te ostatnie są sprawką tajemniczego Profesora Jamesa Moriarty’ego (udana rola Jareda Harrisa). Mariarty planuje przyspieszyć nieuchronny konflikt i zbić fortunę na przemyśle zbrojeniowym. Profesor nie wie jednak, że jego grę przejrzał Holmes. Sherlock Holmes.
No właśnie. Na wskroś współczesny James Bond przebrany w fatałaszki angielskiego dżentelmena epoki wiktoriańskiej. Z rzadka przypominający sobie o cechującej go wybitnej inteligencji, znacznie częściej rozdający ciosy i kopniaki. Nowy Sherlock Holmes ponownie podzieli widzów. Bo krytykować można go bez końca. Za słabo maskowaną pustkę scenariusza, za brak rzetelnie skonstruowanej zagadki kryminalnej, za tanie efekciarstwo. Można, tylko po co? Konkluzja jest tu nad wyraz prosta: miliony, które pokochały „jedynkę” będą zachwycone: dostaną to samo, ale w wersji „lepiej, mocniej, szybciej, głośniej”. Prawdziwych kinomanów Ritchie i tak nie przekona. Z tym, że nie będzie musiał. Bo właśnie spośród nich rekrutuje się największa liczba fanów Roberta Downeya Jr.
A wspomniany fun club Downeya to swoisty fenomen. Bo chociaż złoty (i swoją drogą mocno już podstarzały) chłopiec Hollywood ostatnio coraz częściej wystawia cierpliwość swoich zwolenników na ciężką próbę (choćby głupiutkimi blockbusterami w rodzaju Iron Mana) uchodzi mu wszystko. A gdyby nawet miało mu „nie ujść” i tak jedynie kwestią czasu jest, kiedy powtórzy stary numer. Wcześniej, czy później amerykańska policja zatrzyma go np. prowadzącego auto pod wpływem heroiny. Downey trafi na trzy miesiące za kraty, a wychodząc znów zagra na nosie całej purytańskiej Ameryce. Oczekującym go dziennikarzom zaserwuje słynny, szelmowski uśmiech. Poprawi (równie słynnym) „wariackim” błyskiem w oku. Po czym opowie, jak on się wyśmienicie w tym więzieniu bawił. Jakie tam były niemożebne jaja. Jak wreszcie odpoczął. I, że chętnie odpowiedziałby na pozostałe pytania, ale już jest spóźniony na imprezę. I chociaż prawda jest pewnie dalece mniej wesoła, miliony znów pokochają dezynwolturę gwiazdora, a fani znów wybaczą mu dosłownie wszystko. I wiem, co mówię: od lat jestem nieprzejednanym fanem talentu Roberta Downeya Jr.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze