„Larry Crowne – Uśmiech losu”, Tom Hanks
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKomedia epoki kryzysu ekonomicznego. Hanks w tysięcznym wcieleniu Forresta Gumpa. Film nieszczery. Julia Roberts i Tom Hanks grają tu z wyraźnym znudzeniem, bez grama ekscytacji. Ale i tak Hanks-reżyser i Hanks-aktor sprawił się dalece lepiej niż Hanks-scenarzysta. Bo prawdziwym gwoździem do trumny jest tu pozbawiony zarówno komizmu, jak i elementarnej wiarygodności scenariusz.
Komedia epoki kryzysu ekonomicznego. Fajtłapowaty Larry Crowne (Tom Hanks) dzieli swoje życie na dwa okresy: przez dwadzieścia lat służył ojczyźnie gotując na amerykańskich okrętach wojennych, później (z niespotykaną pasją) obsługiwał klientów supermarketu, dziewięciokrotnie zdobywając tytuł pracownika miesiąca. Ale, że czasy są ciężkie (o czym scenarzyści przypominają nam w co drugim dialogu) Larry zostaje zwolniony. Dodatkowo zżerają go koszta rozwodu, bank przejmuje obciążony hipoteką dom itd. Ale dla faceta będącego tysięcznym wcieleniem Forresta Gumpa nie stanowi to oczywiście najmniejszego problemu. Larry zapisuje się do (cokolwiek dziwacznego, bo wydającego dyplomy po zaledwie jednym semestrze nauki) college'u. Tam zostaje przygarnięty przez hałaśliwą grupę młodocianych fanów skuterów, poznaje też atrakcyjną, chociaż zgorzkniałą nauczycielkę (Julia Roberts), z którą połączy go… kto zgadnie co?
Dawno już nie widziałem tak nieszczerego filmu. Bo Larry Crowne ma być pociskiem stężonego optymizmu, lekcją jak cieszyć się życiem niezależnie od okoliczności itd. A przebija z niego smutek. Wydawało się, że kiedy uwięziony w gorsecie przesympatycznego idioty Tom Hanks sam chwyci za kamerę, podejmie próbę wyrwania się z przypisanego mu stereotypu. Nic podobnego. Gwiazdor najwyraźniej solidnie przeanalizował sukces Forresta (ludzie kochają tych, przy których dosłownie każdy może poczuć się odrobinę mądrzejszy) i daje widzom to, czego oczekują. Ale jest w tym dziwaczna, cierpiętnicza rezygnacja. Podobnie rzecz ma się z Julią Roberts. Niegdysiejsza seks bomba w roli zgorzkniałej nauczycielki, której mąż woli internetowe porno od towarzystwa małżonki wydawała się komicznym samograjem. A okazała się swoistą pułapką, kreacją, która uświadamia Roberts jej aktualną sytuację. Bo czas leci, a dla boskiej pretty woman dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień. I tak męska część widowni łakomie wpatruje się w wyzwoloną fankę skuterów, Talię (Gugu Mbatha-Raw) a Roberts wyraźnie ten fakt uwiera. W efekcie zarówno Pretty Woman, jak i Forrest Gump grają tu z wyraźnym znudzeniem, bez grama ekscytacji, ze swadą ludzi odliczających godziny do dzwonka obwieszczającego upragniony fajrant.
Ale i tak Hanks-reżyser i Hanks-aktor sprawił się dalece lepiej niż Hanks-scenarzysta. Bo prawdziwym gwoździem do trumny jest tu pozbawiony zarówno komizmu, jak i elementarnej wiarygodności scenariusz. Z początku Hanks próbuje puszczać oko do widza, cytuje gigantów kina pierwszego kryzysu (choćby Wildera, czy Caprę) ale bardzo szybko popada w bzdurę rodem z telenoweli. Przy największej nawet dozie dobrych chęci nie sposób uwierzyć, że ekipa modnych fanów skuterów nie tylko akceptuje Larry'ego, ale poświęca masę energii, by „wyprowadzić go na ludzi”. A już pomysł, że Larry wpada w oko, owszem podstarzałej, ale jednak Julii Roberts to już hucpa, której nie kupi dosłownie nikt. Zwłaszcza, że między Roberts i Hanksem nie ma grama chemii, wzajemnego przyciągania, czegokolwiek co usprawiedliwiałoby ich nagłą, wzajemną fascynację. W dodatku Larry’ego nie wyposażono w uroki komizmu. Owszem, przez salę kinową kilka razy przetacza się stłumiony chichot, ale choćby o jednej solidnej salwie śmiechu nie może tu być nawet mowy.
Nie chcę wyjść na tetryka, który wspomina uroki Pretty Woman, czy Dirty Dancing, ale naprawdę: niegdysiejsi autorzy komedii romantycznych brali pod uwagę, że ktoś będzie ich filmy oglądał. Dziś liczy się wynik sprzedaży biletów z kilku pierwszych tygodni, później film i tak trafia do Internetu. Stąd ważny jest jedynie udział gwiazd, fajny plakat i obiecujący trailer, film to już jedynie mało istotny dodatek do grającej pierwsze skrzypce kampanii reklamowej. Tyle, że ta polityka ma bardzo krótkie nogi. Kilka tygodni temu na pierwszych stronach najważniejszych amerykańskich gazet pojawił się alarmujący news: nigdy w całej historii kina nie sprzedano tak mało biletów, jak w pierwszej połowie 2011 roku. Komentujący tę kwestię analitycy byli zgodni: brakuje dobrego kina dla masowego odbiorcy, superprodukcji z jakimikolwiek aspiracjami itd. Larry Crowne jest tego doskonałym przykładem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze