„Skowyt”, Rob Epstein, Jeffrey Friedman
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuWsławiony głośnym dokumentem Czasy Harvey’a Milka reżyserski duet przypomina kolejną ikonę „kochających inaczej”. Ale nie tylko, bo wydany w 1954 Skowyt Ginsberga uchodzi za manifest, ponownie hołubionego dziś przez brodatych hipsterów, pokolenia Beat Generation. Całość, jako efektowną mieszankę rozrywki i lekko podanej lekcji historii sztuki, ogląda się naprawdę bardzo dobrze.
Wsławiony głośnym dokumentem Czasy Harvey’a Milka reżyserski duet przypomina kolejną ikonę „kochających inaczej”. Ale nie tylko, bo wydany w 1954 Skowyt Ginsberga uchodzi za manifest, ponownie hołubionego dziś przez brodatych hipsterów pokolenia Beat Generation. Z perspektywy historii równie ważny okazał się proces, jaki władze San Francisco wytoczyły wydawcy poematu Ginsberga (oskarżano go m.in. o obrazę moralności). Wydawcę oczyszczono z zarzutów, co wyznaczyło precedens, na który po dziś dzień powołują się broniący wolności słowa prawnicy.
Cały ten obszerny materiał udało się autorom zgrabnie pomieścić w ramach niespełna 90-minutowej ekranowej opowieści. Króluje tu (dodajmy: przeprowadzony z imponującą dyscypliną) gatunkowy misz-masz. Bo mamy i fabułę, i brawurowe sceny bliskie estetyce „fałszywego dokumentu” i psychodeliczne animacje i do tego jeszcze celnie oddające nastrój epoki narodzin kontrkultury kino bez mała kostiumowe. Najbliższa konwencjonalnej kinematografii okazuje się fabularna rekonstrukcja słynnego procesu. Jest w niej rytm, napięcie i cała masa humoru. Bo twardogłowych obrońców purytańskiej moralności przedstawiono tu może nieco zbyt jednostronnie, ale i naprawdę przezabawnie. Do tego dochodzi wabik dla szerszej publiczności: w roli obrońcy, kolejnych świadków itd. obsadzono gwiazdy najpopularniejszych (ale i obiektywnie najciekawszych) dziś seriali. Zobaczycie m.in. Mary-Louise Parker (słynna mama-dilerka z Trawki) i wsławionego kreacją Dona Drapera w Mad Men Jona Hamm’a. Ale to tylko część Skowytu. Równie wiele miejsca zajmuje tu stylizowana na dokument, oparta na analizie prawdziwych wywiadów Ginsberga rozmowa poety (James Franco) z dziennikarzem. To właściwie spowiedź, której jedynym słuchaczem jest wyeksponowany na ekranie wielki magnetofon szpulowy. Odnajdujemy w niej cechy znane z późniejszych wypowiedzi Ginsberga, a więc charakterystyczną mieszaninę patosu i autoironii (tak naprawdę nie było żadnych bitników, była jedynie grupa kolegów bezskutecznie poszukująca wydawców). W tej części wyśmienicie sprawdza się młody gwiazdor, James Franco (127 godzin, Geneza planety małp). Ale prawdziwy koncert jego możliwości zobaczymy dopiero w scenach rekonstruujących pierwsze „slamy poetyckie” w kultowej Six Gallery Reading. Nieśmiały, zawstydzony własną wypowiedzią poeta przemienia się tu pod wpływem reakcji publiczności w prawdziwe zwierze sceniczne. I możecie mi wierzyć: są to sekwencje sugestywne i bez wątpienia efektowne.
Do tego dochodzą obszerne partie (recytowanego przez Franco) słynnego poematu (ilustrują je wspomniane animacje). Ale i tak najciekawsze są tu sceny portretujące ikony na powrót bardzo dziś modnego ruchu bitników. W rytmie jazzu i w oparach marihuany dyskutują tu, tańczą i bawią się m.in. Jack Kerouac, Neal Casssady i oczywiście Allen Ginsberg. Co samo w sobie będzie dla współczesnych hipsterów wystarczającą atrakcją, by obejrzeć Skowyt.
I słusznie. Bo nie jest to wielkie kino (starszych widzów może zirytować jednostronność ujęcia tematu, młodszych nierówny poziom chwilami hipnotyzujących, kiedy indziej zanadto jednak infantylnych animacji). Ale i tak całość, jako efektowną mieszankę rozrywki i lekko podanej lekcji historii sztuki, ogląda się naprawdę bardzo dobrze.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze