„Róża”, Wojciech Smarzowski
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuSmarzowski znowu pokazał, kto rządzi w nadwiślańskiej kinematografii. Nie mamy reżysera, który mógłby się z nim równać. Róża jest tego dowodem. Zdjęcia, montaż, aktorstwo, muzyka: wszystko splata się tu w porażająco spójną całość. Tym razem reżyser cofa się do 1945 roku. To bezapelacyjnie najlepszy film 2011 roku.
O Róży napisano już właściwie wszystko. Wybitny, najlepszy i najbardziej oczekiwany polski film 2011 roku. Co jeszcze można dodać? Może tyle, że wszystkie, słyszane zewsząd (i od wielu miesięcy) zachwyty są w pełni uzasadnione; że Smarzowski znowu pokazał, kto rządzi w nadwiślańskiej kinematografii itd. I piszę to szczerze, chociaż mam z Różą pewien problem. Ale może po kolei.
Tym razem Smarzowski cofa się do 1945 roku. Bohaterem jest Tadeusz (Dorociński), zdruzgotany przez wojnę (m.in. zgwałcona i zastrzelona na jego oczach żona) żołnierz AK. Po ustaniu walk Tadeusz wyrusza na Mazury, by odnaleźć wdowę po niemieckim żołnierzu, którego śmierci był świadkiem. Róża przyjmuje go nieufnie. Więź między nimi rodzi się bardzo powoli: on rozminowuje jej pole, broni ją przed (wszechobecnymi tutaj) szabrownikami i gwałcicielami. Ona daje mu dach nad głową, karmi go. W sytuacji ciągłego zagrożenia życia nie ma miejsca na romantyczne gesty, ważniejsze jest przetrwanie, udzielenie wsparcia, zapewnienie bezpieczeństwa. W tle tej na wskroś nietypowej love story obserwujemy bestialskie zbrodnie wkraczającej na polskie ziemie armii czerwonej; zaogniające się konflikty etniczne, wpierw prześladowania, później brutalne wysiedlenia mniejszości mazurskiej.
Krytykować Smarzowskiego to bez mała świętokradztwo (a na pewnego swojego rodzaju odwaga), ale nie poradzę. Bo szkoda czasu na powtarzanie banałów. Owszem, jest Smarzowski najwybitniejszym polskim reżyserem. Nikt nie potrafi tak jak on zmiażdżyć widza, wbić się prosto w środek jego świadomości; wykorzystać skrywane lęki, by uderzyć, przestraszyć, zburzyć komfort postrzegania. A tym samym (i chwała mu za to!) wzruszyć, zmusić do refleksji. Stąd mamy prawo wymagać od Smarzowskiego rozwoju, zmiany języka wypowiedzi, wolt tak gwałtownych, jak ta którą można było zaobserwować pomiędzy Weselem, a Domem Złym. Tymczasem Róża podejmuje może nie wątki, ale na pewno percepcję tego ostatniego. Jest jedno novum: tym razem Smarzowski wprowadza odrobinę nadziei. W powojennym piekle przemocy pojawiają się bohaterowie pozytywni. W dodatku przeżywają oni (nieliczne) chwile oddechu (w tym wypadku pojmowane jako chwile szczęścia). Czasem, gdzieś spomiędzy nieustannego strachu wyziera odrobina ludzkiej solidarności, współodczuwania. I miłości, bo o niej Róża, w niezwykle szorstki, i tym samym bardzo sugestywny, chciałoby się rzec przepiękny, sposób opowiada.
Co nie zmienia faktu, że konkluzja powtarza wnioski z Domu złego. Ponownie mamy tu bohaterów rzuconych w świat pozbawiony jakiejkolwiek moralności. Ludzi sprowadzonych do poziomu zwierząt; motywowanych przez wszechobecne (i definiujące postrzeganie) piekło instynktów. Brutalność, okrucieństwo i strach: oto rzeczywistość Róży. Wspomniane wyżej (i nieśmiałe) przebłyski dobra służą głównie temu, by po chwili uderzyć ze zdwojoną siłą. By jeszcze mocniej pokazać kolejny nawrót zła. Jest to oczywiście szalenie sugestywne, ale w przypadku Smarzowskiego już nieco manieryczne. A na pewno powtórzone. Reżyser wie, co wychodzi mu najlepiej i wykorzystuje to. Nie bawi się w subtelności, wali prosto między oczy. Co w jego przypadku wydaje mi się pójściem na łatwiznę. Czy naprawdę niezbędne były (zaręczam, że chwilami trudne do zniesienia) nieustanne sceny (indywidualnych i zbiorowych) gwałtów, tortur, upokorzeń? Oczywiście, oddają one historyczną prawdę. Przypominają o ciężkiej próbie, na jaką wystawiono człowieczeństwo w połowie zeszłego wieku. W dodatku udowadniają owego człowieczeństwa siłę, jasno pokazują potęgę dobra, które zwyciężyło, bo przetrwało. Tylko czy wciąż potrzebujemy konfrontacji z wojenną traumą? Czy wciąż musimy postrzegać współczesność przez pryzmat tragedii sprzed półwiecza?
Na takie zarzuty Smarzowski pewnie parsknąłby śmiechem. I słusznie. On nikogo do niczego nie zmusza. Robi takie filmy, jakie chce robić. Ale tym samym ilustruje tragedię polskiego kina. Kina, w którym „młody, zdolny debiutant” to zwykle czterdziestolatek. Zanim ów debiutant potwierdzi swoją klasę drugim filmem; zanim zdąży dostarczyć w nasze ręce obraz trzeci, ma już przeważnie (jak Smarzowski) około pięćdziesiątki. I (co zrozumiałe) najchętniej mówi o sprawach ważnych dla siebie i swoich rówieśników.
I tak Smarzowski pozostaje bezapelacyjnym numerem jeden. Nie mamy reżysera, który mógłby się z nim równać. Róża jest tego dowodem. Zdjęcia, montaż, aktorstwo, muzyka: wszystko splata się tu w porażająco spójną całość. A, że autor Domu złego coraz mocniej popada w rejony bliskie martyrologii, rozliczeń, że chętnie rozdrapuje dawno zabliźnione rany? Jego prawo. Ale marzy mi się twórca tej klasy, który podjąłby dialog ze współczesnością. Uderzył w to, co boli nas tu i teraz. Po premierze Wesela wydawało się, że takim właśnie reżyserem będzie Smarzowski. A nie jest. Oto mój główny (i jedyny) problem z bezapelacyjnie najlepszym filmem 2011 roku.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze