"Zabójczy numer", reż. Paul McGuigan
DOROTA SMELA • dawno temuPodstawowa wada Zabójczego numeru polega na tym, że więcej tu matematyki niż ludzkich emocji. Film ten zdaje się równie wykalkulowany jak szachowy gambit i w efekcie zapada na tę samą chorobę, która dobiła przekombinowany Revolver Guya Ritchiego. Ostatecznie wychodzi z tego fabularny bałagan, kompletnie wyzuty z autentyzmu. Jeszcze gorsze jest to, że w odróżnieniu od Ritchiego, który w swoim nieudanym ostatnim filmie mógł przynajmniej pozwolić sobie na twórczą bezkompromisowość, Zabójczy numer zdaje się miotać pomiędzy oryginalnością a masowym gustem. A że nie można podobać się każdemu ani też wszystkich zaskoczyć, misterny plan bierze w łeb.
Nadzwyczajna obsada, efektowne zdjęcia i zagmatwana intryga, zmuszająca mózg do wysilonej gimnastyki, mogą zmylić nieobytego widza. Bo w gruncie rzeczy, pomimo pseudoartystycznych zabiegów i erudycyjnych dialogów, Zabójczy numer to zwyczajna sensacja, w dodatku słabo trzymająca w napięciu.
Fabuła w połowie złożona z retrospekcji co rusz miesza płaszczyzny czasowe w imię głupawej zasady: nic nie jest takie, jakie się wydaje (tyczy się to przede wszystkim samego filmu, który początkowo może wydawać się sensowny). Znamy ten schemat, podobnie jak i modne dzisiaj dzielenie akcji na epizody, relacjonowane następnie przez różne postacie uwikłane w klasyczne qui pro quo – czyli trochę z Rashomona, trochę z mozaikowych narracji, które upowszechniło Na skróty Roberta Altmana i ciut z burleski. Wszystko to wystylizowane na pełną nonszalanckiej przemocy komedyjkę gangsterską usiłującą przywołać atmosferę hitów w stylu Przekrętu Guya Ritchiego czy Pulp Fiction Quentina Tarantino.
Fabuła w wielkim skrócie jest taka: młodego Slevina prześladuje w życiu pech. Za jednym zamachem chłopak traci mieszkanie, zostaje obrabowany i zastaje swoją dziewczynę w łóżku z innym. Uciekając od fatum, przenosi się do Nowego Jorku, ale i tu dogania go przeznaczenie. Zatrzymując się w mieszkaniu kolegi Nicka, przypadkiem znajduje się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie i zostaje omyłkowo wzięty za Nicka Fishera, który zwinął mafijnym bukmacherom sporą sumę pieniędzy. Kiedy jako złodziej staje przed bezwzględnym Bossem, ten w ramach rekompensaty zażąda od niego głowy syna Rabina – postaci numer 2 mafijnego półświatka Nowego Jorku.
Wszystko przypomina nieco koszmarną bajeczkę. Rywalizujące ze sobą familie przestępcze — ta czarnoskóra i żydowska — zamieszkują sąsiednie drapacze chmur. Ich głowy — Boss i Rabin, niegdyś wspólnicy, stali się wrogami i nie wychodząc ze swoich fortec, próbują wyeliminować jeden drugiego. Pojawienie się na horyzoncie Slevina stwarza obydwu dawno wyczekiwaną szansę przełamania pata w ich morderczych rozgrywkach. Biedny Slevin ma zatem na karku już nie jednego, ale dwóch baronów zbrodni. Do tego dusznego układu dołącza wkrótce czwarty gracz: Goodkat, legendarny as pośród płatnych zabójców, który po 20-letniej nieobecności wraca do miasta. Kto wykończy kogo i w jakiej kolejności, musi oczywiście pozostać tajemnicą aż do końca, kiedy zostaną ujawnione zaskakujące fakty. W międzyczasie można jednak do znudzenia wodzić widza za nos, co zdaje się główną ambicją scenariusza. To zresztą stała zagrywka Szkota Paula McGuigana, który jest również autorem wyjątkowo nieudanego Apartamentu – romansidła z tzw. podwójnym dnem (czyt. dosłownie).
Podstawowa wada Zabójczego numeru polega na tym, że więcej tu matematyki niż ludzkich emocji. Film ten zdaje się równie wykalkulowany jak szachowy gambit i w efekcie zapada na tę samą chorobę, która dobiła przekombinowany Revolver Guya Ritchiego. Ostatecznie wychodzi z tego fabularny bałagan, kompletnie wyzuty z autentyzmu. Jeszcze gorsze jest to, że w odróżnieniu od Ritchiego, który w swoim nieudanym ostatnim filmie mógł przynajmniej pozwolić sobie na twórczą bezkompromisowość, Zabójczy numer zdaje się miotać pomiędzy oryginalnością a masowym gustem. A że nie można podobać się każdemu ani też wszystkich zaskoczyć, misterny plan bierze w łeb.
Na nic zdała się gwiazdorska obsada, w tym lansowany usilnie na następcę Brada Pitta Josh Hartnett. Występujące tu indywidualności kina są tylko pionkami na szachownicy i wydają się co najmniej w tym samym stopniu nieżywi, co klienci grającej zimnego chirurga Lucy Liu. Bruce Willis ma wdzięk drewnianej kłody, Freeman gra od niechcenia, a Ben Kingsley marnuje swój potencjał. Przekombinowane i nudne.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze