„Prawdziwa miłość”, Sarah Leonor
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuSpokojna, bardzo intymna historia o uciekinierach - przestępcy i zakochanej w nim dziewczynie. Reżyserka nadała swojej opowieści poetycki ton. Podarowała bohaterom przestrzeń poza czasem, na nowo odkrywaną wolność. Wszystko to ma bardzo atrakcyjną oprawę. Mało dialogów, wiele dopowiadają umiejętnie dobrane piosenki (głównie stary, amerykański folk) i ujmujący urodą obraz (świetne, naturalne zdjęcia Laurenta Desmeta).
Debiutująca Prawdziwą miłością reżyserka próbuje na nowo naświetlić starą kinową kliszę. Bo na dobrą sprawę: ile już widzieliśmy filmów o uciekających przed wymiarem sprawiedliwości przestępcy i zakochanej w nim tzw. porządnej dziewczynie? Całe mnóstwo. Sarah Leonor wyłamuje się ze schematu. Opowiada nam zupełnie inną historię. Spokojną, bardzo intymną. Szkoda, że nie w pełni udaną.
Bruno jest włamywaczem, Isabelle nauczycielką niemieckiego. Oboje wydają się być znudzeni dotychczasowym życiem. On jawi się mistrzem swojego fachu, ale też człowiekiem świadomym nieuchronnych konsekwencji. Ona obsadzana jedynie w roli zastępcy, lekceważona przez uczniów, coraz bardziej sfrustrowana. Połączy ich przypadek. Isabelle wpada pod samochód, Bruno udziela jej pierwszej pomocy (jednocześnie kradnąc jej zegarek). Isabelle odnajduje Bruno, chce mu podziękować, wspólny wieczór przeradza się w namiętny romans. Kiedy policja wpada na trop włamywacza, dziewczyna postanawia uciekać wraz z nim.
A dalej następuje emocjonujący pościg pełen zaskakujących zwrotów akcji? Otóż nie. Kochankowie znajdują starą łódź, konsekwentnie omijając miasta spływają rzeką, żyją na łonie przyrody. Leonor nadała swojej opowieści szczególny, poetycki ton. Podarowała bohaterom przestrzeń poza czasem, swoistą ucieczkę, na nowo odkrywaną wolność. Wszystko to ma bardzo atrakcyjną oprawę, Leonor bez wątpienia czuje kino. Mało tu dialogów, wiele dopowiadają umiejętnie dobrane piosenki (głównie stary, amerykański folk) i ujmujący urodą obraz (świetne, naturalne zdjęcia Laurenta Desmeta). W dodatku autorka unika nadmiaru komentarzy, nie próbuje narzucić swoim bohaterom konkretnych ról. Nie jest to kolejna historia o buntownikach bez powodu czy o miłości niemożliwej. Jest tu umiar, jest miejsce dla dialogu z widzem.
Tyle, że (paradoksalnie!) jest go tu zbyt wiele. Leonor tak bardzo uważa, by nie powiedzieć za dużo, że w efekcie mówi nie dość. Tak jakby autorka zadbała o wszystkie detale, ale zapomniała o fabule. I nie chodzi mi tu o wspomniane zwroty akcji, ale o odrobinę celowości. Czy może emocji. Bo Leonor zgrabnie wyczarowuje urokliwą przestrzeń poza czasem, ale nie wie co z nią dalej zrobić. Bohaterowie coraz bardziej przypominają kukły, które mają dowieść tezy stawianej przez autorkę, a nie przeżyć kawałek prawdziwego życia. Reżyserka próbuje wejść w estetykę kina magicznej nudy, narracji wielkiego niedopowiedzenia. Ale na to brakuje jej może talentu, a może po prostu doświadczenia. W efekcie Prawdziwa miłość jest z początku ciekawie zarysowana, ale z czasem staje się jedynie ciągiem poetyckich ilustracji. By nie powiedzieć pocztówek. Brakuje tu intensywności, głębi, ciężaru, czytelnej chemii między bohaterami. Treści sprytnie wpisanych w niedopowiedzenia. Emocji, które pozwolą nam przejąć się losami uciekinierów. I przede wszystkim: owego nieuchwytnego „czegoś”, co towarzyszyć nam powinno już po wyjściu z kina.
I tak Prawdziwa miłość objawia nam niewątpliwy talent debiutantki. Ale debiutantki, która póki co wykonuje przysłowiowy atak z motyką na słońce. Chce więcej niż potrafi. Na pewno warto zapamiętać jej nazwisko. W realiach wakacyjnej, repertuarowej nudy można nawet obejrzeć jej, chwilami bardzo urodziwy, film. Można, ale z pewnością nie trzeba.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze