„Dom nad rzeką Loes”, Mateusz Janiszewski
DOMINIK SOŁOWIEJ • dawno temuNie wiem, czy po lekturze „Domu nad rzeką Loes” ktoś będzie chciał pojechać do Timoru Wschodniego. Jako turyści unikamy przecież miejsc, które wywołują w nas przygnębienie. Co nie znaczy, że powinniśmy o nich zapomnieć. Jeśli jest w nas potrzeba zmiany świata na lepsze, zainteresujmy się historią i codziennością tamtego regionu. Może wśród nas znajdzie się ktoś, kto zechce ruszyć śladami Mateusza Janiszewskiego?
Gdyby nie takie książki jak ta, napisana przez Mateusza Janiszewskiego, nasza wiedza o współczesnym świecie byłaby niepełna. A tak mamy wyjątkową możliwość obcowania z reportażem, który przenosi nas w drugi koniec globu, do Timoru Wschodniego. Czy może być coś interesującego w państwie, położonym w Archipelagu Malajskim, 450 kilometrów na północ od Australii? Okazuje się, że tak. Właśnie tam, na skutek dwudziestoletniej okupacji indonezyjskich wojsk, śmierć poniosło około dwustu tysięcy mieszkańców Timoru, którzy chcieli, by ich kraj odzyskał niepodległość (co okazało się nie w smak i Indonezji, i Stanom Zjednoczonym). Liczba ofiar konfliktu jest powszechnie znana. Ale to, jak dziś wygląda życie w Timorze Wschodnim, wiedzą nieliczni podróżnicy, dziennikarze i pracownicy organizacji humanitarnych. I to oni jednogłośnie przyznają, że życie w Timorze Wschodnim, m. in. za sprawą minionego konfliktu, nie należy do łatwych. Mówi o tym Mateusz Janiszewski, który wyruszył w podróż na koniec świata, by jako lekarz-wolontariusz pomagać potrzebującym. Jego „Dom nad rzeką Loes” jest refleksją o codzienności mieszkańców Timoru Wschodniego: codzienności trudnej, pozbawionej szans na lepszą przyszłość. Janiszewski pozwala sobie na sięgnięcie pod powierzchnię zjawisk, w głąb timorskiej historii po to, by znaleźć odpowiedź na kilka fundamentalnych pytań o przyszłość: co może zmienić sytuację w Timorze Wschodnim? Jak wyglądają relacje tego państwa z sąsiadami? I dlaczego pomoc humanitarna nie przynosi właściwego efektu?
Trudno jest opisać wszystkie elementy fabuły tej książki. Bo całość jakby rozmywała się w kurzu i brudzie pokrywającym uliczki miast Timoru Wschodniego. Z opowieści Janiszewskiego dosłownie sączy się przejmujący smutek – smutek, który wyziera z twarzy mieszkańców Timoru Wschodniego i który płynie z ich słów. Dziwnie wśród nich prezentuje się samotna postać lekarza, próbującego ocalić to, co tak łatwo poddaje się zniszczeniu i śmierci. Tak też na siebie patrzy autor tej książki, próbując, nawet w warstwie językowej, zdystansować się do swoich uczuć i refleksji, by lepiej zrozumieć to, co go spotkało. Stąd narracja w trzeciej osobie:
Nie wiedział, że już zawsze postrzegać będzie Timor przez pryzmat pierwszych słów, które wypowiedział w tym języku: „Moras saida?”. Co cię boli? Na co chorujesz? Te dwa słowa sprawią, że trudno mu będzie postrzegać wyspę i jej mieszkańców inaczej niż przez pryzmat niedoskonałości.
Ale wśród tej szarzyzny i niedoskonałości, potęgowanej przez szczegóły z masakr i gwałtów na mieszkańcach Timoru, pojawiają się ludzie, którzy próbują przywrócić porządek rzeczywistości. Wśród nich jest Dan – człowiek, który bez dyplomu lekarskiego podjął się zbudowania i prowadzenia punktu pielęgniarskiego (to miejsce rozrosło się później do rozmiarów małego szpitala). Janiszewski tak wspomina postać Dana:
Leczy chorych. Tak samo jak leczył ich w Mozambiku, jak leczył nielegalnych meksykańskich imigrantów w Stanach. Raz tylko odmówił – tym, którzy pojechali zabijać do Wietnamu. Podarł wtedy kartę poborową i odsiedział sześć miesięcy w więzieniu.
To w rozdziale poświęconym Danowi oraz w kilku innych Mateusz Janiszewski ostro krytykuje tzw. przemysł humanitarny, który dla Janiszewskiego „nie jest tym samym, czym pomoc humanitarna.
Tak książka to także brutalna w swoich wnioskach refleksja o wojnie jako systematycznym sposobie niszczenia, w który zaangażowana jest nie tylko polityka, ale i ekonomia. Janiszewski, analizując historię timorskiego konfliktu, pisze o jednoznacznej postawie Stanów Zjednoczonych, sprzedających Indonezji na kredyt samoloty do bombardowania partyzanckich oddziałów. Mówi o bardzo dwuznacznej roli, jaką w Timorze Wschodnim odegrały wojska ONZ. Wspomina również o systematycznym niszczeniu gospodarki Timoru Wschodniego i wprowadzaniu do niej rozwiązań zapewniających zysk nielicznym, uprzywilejowanym członkom społeczeństwa. Janiszewski pisze z gorzką ironią:
Głód i gwałt powinny być produkowane jako kryształowe maskotki, które wielcy tego świata mogą sobie wręczać przy różnych okazjach, kiedy klepią się po plecach, ocierają się o siebie, tworzą więzi – tak jak tamtego dnia przed inwazją w Dżakarcie robili to Kissinger i Suharto. Jedyną przeszkodą w promowaniu głodu na wojskowych uczelniach jest to, że jest on darmowy. Kapitalizm rzecz za darmo nienawidzi.
Nie wiem, czy po lekturze „Domu nad rzeką Loes” ktoś będzie chciał pojechać do Timoru Wschodniego. Jako turyści unikamy przecież miejsc, które wywołują w nas przygnębienie. Co nie znaczy, że powinniśmy o nich zapomnieć. Jeśli jest w nas potrzeba zmiany świata na lepsze, zainteresujmy się historią i codziennością tamtego regionu. Może wśród nas znajdzie się ktoś, kto zechce ruszyć śladami Mateusza Janiszewskiego?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze