„Moskwa, Belgia”, Christophe Van Rompaey
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKomedia romantyczna. Doceniona w Cannes, nominowana do Europejskiej Nagrody Filmowej. Wciąga, urzeka i dowodzi, że filmy o miłości wcale nie muszą być głupie i nieprawdziwe. Narracja ironiczna i jednocześnie bardzo ciepła. Powolna, kameralna, ale pełna zwariowanych pomysłów i absurdalnych skojarzeń. W duchu po trosze skandynawskim, po trosze czeskim, reżyser bez zbędnych uproszczeń, sympatycznie opowiada o uczuciach.
Moskwa, Belgia reprezentuje ten typ kina, który zawsze cieszył się w Polsce dużą sympatią widzów. To narracja ironiczna i jednocześnie bardzo ciepła. Powolna, kameralna, ale pełna zwariowanych pomysłów i absurdalnych skojarzeń. W duchu po trosze skandynawskim, po trosze czeskim, Van Rompaey bez zbędnych uproszczeń, ale na wskroś sympatycznie opowiada o uczuciach. I wychodzi mu to naprawdę dobrze.
Czterdziestokilkuletnia Matty nie ma lekkiego życia. Mąż Werner, nauczyciel rysunku, zostawił ją właśnie dla młodziutkiej studentki. Praca na poczcie, wieczorne obowiązki domowe, konieczność utrzymania trójki dorastających dzieciaków sprawiają, że Matty nie ma czasu dla siebie. Zmęczona, zaniedbana i przede wszystkim zniechęcona, niczego już od życia nie chce. Pewnego dnia zaczyna się nią interesować kilkanaście lat młodszy kierowca tira, Johnny. Wybucha romans. Ale Matty brakuje śmiałości, nie potrafi przekreślić dotychczasowego życia, wciąż jeszcze liczy na powrót męża. Coraz bardziej zakochany Johnny ma przed sobą trudne zadanie…
Streszczenie może sugerować, że mamy do czynienia z komedią romantyczną. I rzeczywiście po trosze tak jest. Ale nie do końca. Bo równie mocno czuć tu kino Kaurismakiego (Leningrad Cowboys), czy Kariego (Zakochani widzą słonie). Van Rompey odcina się od obu wzorców proponując nietypowych bohaterów. Bo nie są to papierowe, piękne i pozbawione charakteru lalki rodem z amerykańskich love story. Nie ma tu też niedopasowanych wrażliwców, szalonych freaków, nieudaczników o złotych sercach. Matty, Werner i Johnny są bardzo zwyczajni, przypominają klasycznych przechodniów. Ludzi, których widujemy w autobusach, urzędach, czy (nomen omen) na poczcie. I to właśnie daje czarodziejsko flegmatycznej, przekornie zabawnej opowieści Van Rompeya siłę. To ją uwiarygodnia, sprawia, że bohaterowie nie są nam obojętni. Twórcy idą tym tropem, nie próbują sztucznie upiększać świata (rzeczywistość Moskwy, Belgii jest szara, biedna i pozbawiona perspektyw), nie obiecują kulminacji, po której wszystko będzie już jak w bajce. I właśnie dlatego optymistyczny ton wypada tu tak wiarygodnie, a będąca w centrum zdarzeń niełatwa miłość urzeka naturalnością.
Moskwę, Belgię doceniono w Cannes, nominowano do Europejskiej Nagrody Filmowej. I chociaż nie jest to kino wielkich fajerwerków i kilkunastominutowych owacji, po seansie naprawdę warto się z nim skonfrontować. Bo wciąga, urzeka i przede wszystkim dowodzi, że filmy o miłości wcale nie muszą być ani głupie, ani nieprawdziwe.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze