"Strażnik testamentu", Eric van Lustbader
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuFabułę rozpisano zgodnie ze standardem. Osią akcji jest oczywiście sekretna historia chrześcijaństwa – tym razem jest to testament zostawiony przez samego Chrystusa, który był nikim więcej niż tylko magiem, a cudów dokonywał dzięki tajemniczej substancji zwanej kwintesencją a będącej esencją żywiołów, czyli piątym elementem. Mamy obowiązkowy tajny zakon, parę młodych ludzi na pierwszym planie, mnóstwo pościgów, zdrad i pogoni, doprawionych krytyką Kościoła w duchu nowoczesnego gnostycyzmu.
Pewien zdolny prozaik młodego pokolenia opowiadał mi taką przygodę. Miała miejsce akurat na popijawie w jednym z większych i mających nieustanne kłopoty finansowe wydawnictw. Traf chciał, że siedział koło prezesa. Widzieli się po raz pierwszy. Rozmawiali chwilę o literaturze, kolega przedstawiał pisarskie plany, a prezes przerwał mu i poprosił:
— Panie kochany, napisz mi pan „Kod da Vinci”.
Podobną propozycję musiał usłyszeć Eric van Lustbader i w odróżnieniu od mojego kolegi zgodził się. Zarobił zapewne kupę pieniędzy i nieświadomie wpisał się w najdziwniejszy ciąg literacki w historii literatury popularnej.
Najpierw był „Święty Graal, święta krew” spółki autorskiej Baigent, Leigh i Lincoln, pseudohistoryczna książka, gdzie po raz pierwszy wysnuto tezę istnienia tajnego zakonu ukrywającego prawdę o Chrystusie i jego potomstwie. Choć cała sprawa była prawdopodobnie dowcipem samych autorów, książeczkę czytało się z wypiekami, jak najlepszy kryminał. Główne wątki ze „Świętego Graala” Dan Brown inkorporował na żywca do słynnego „Kodu…”. Ogromny sukces powieści stał się impulsem do powstania rzeszy wyrobów kodopodobnych, powieści sensacyjno-przygodowych, pełnych spisków, tajnych stowarzyszeń i odniesień do pierwszych wieków chrześcijaństwa. Znamienne, że im dalej, tym gorzej, a przepaści między „Świętym Graalem” a „Kodem da Vinci” dorównuje ta między Brownem — mimo wszystko zręcznym rzemieślnikiem — a jego epigonami. „Strażnik testamentu” dobrze odzwierciedla tę tezę.
W odróżnieniu od Browna, van Lustbader jest bardziej sensacyjny, zresztą całą fabułę traktuje pretekstowo. Gdyby zakon zamienić na tajną organizację rządową, Chrystusa na zmarłego przemysłowca, a kwintesencję, powiedzmy, na chip nowej generacji, rewolucyjny stop albo dysk z danymi, mielibyśmy opowieść w stylu Roberta Ludluma. Analogicznie książkę można by przemienić w nową wersję nienakręconej nigdy przygody Indiany Jonesa albo Jamesa Bonda. Taka zabawa dostarczy zapewne więcej miłych wrażeń niż lektura samej książki.
Eric van Lustbader, który wcześniej dopisywał książki po Ludlumie, potrafi złożyć poprawną fabułę, zawiązując akcję w sposób zachęcający do dalszego czytania. W odróżnieniu od Browna nie udaje, że tezy jego książki są czymś więcej niż literacką fikcją, ale tu radości się kończą, bo „Strażnik testamentu” jest rozlazłą, fatalnie napisaną powieścią, pełną klisz i papierowych bohaterów. Właściwie gdzieś po setnej stronie człowiekowi przestaje zależeć na tym, czy bohaterowie wyjdą z opresji cało, jest też gotowy na dowolną bzdurę. Od literatury popularnej oczekuje się wszystkiego poza jednym – brakiem emocji. Zarazem odniosłem wrażenie, że całość balansuje na skraju farsy. Gdyby dodać jeszcze więcej trupów, pościgów i zagadek z pierwszego wieku naszej ery, przy zachowaniu wiodącego pomysłu, bohaterów i struktury, powieść van Lustbadera granicę tę by przekroczyła.
Być może van Lustbader uważa, że papier wszystko przyjmie, a każda książka nawiązująca do „Kodu da Vinci” przyniesie parę dolarów — albo po prostu inaczej nie potrafi. Niestety, „Strażnik testamentu” jest niczym więcej, jak tylko wypadkową posunięć speców od marketingu i wątpliwego talentu literackiego rzemieślnika.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze