"Łowca", David Morrell
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuFilmowość tej książki – właściwie niemal gotowego scenariusza – zaczyna się na poziomie akapitu. Nawet rozdziały wyodrębnione są niczym krótkie, szarpane ujęcia, a narrator podąża za bohaterami, wymieniając kamerę na słowa, aż człowiek brew własnej woli łapie się na dobieraniu aktorskiej obsady marzeń i uzgadnianiu plenerów w wyobraźni.
David Morrell napisał kiedyś książkę o facecie, który nazywał się Rambo. John Rambo. Znałem kiedyś człowieka, który chciał zmienić sobie imię z Marcin na Rambo właśnie. Innymi słowy, Morrel jest tak sugestywny, że umie wpędzić w paranoję.
Słynny komandos żyje własnym życiem, ale jego literacki ojciec nie zasypia gruszek w popiele – „Łowca” jest kolejnym dowodem na to, że literaturę sensacyjną można pisać bez żadnych obciążeń, a lektura każdej kolejnej strony przypomina rozbrajanie miny przeciwpiechotnej — strach się bać, ale trzeba skończyć. To lektura dla dużych chłopców, którzy jeszcze nie zapomnieli zabawy w żołnierzy, śnią bohaterskie sny i najbardziej na świecie chcą załatwić złego faceta, rozgrywając fabułę między kolejnymi eksplozjami. Są spluwy, porwania i zemsta – czego więcej chcieć?
Jeśli kino zadłużyło się u Morrella, to teraz mamy do czynienia ze spłatą długu. Mianowicie „Łowca” wydaje się gotowym scenariuszem filmowym do thrillera w stylu pamiętnej „Piły”. Oto grupa przypadkowych osób musi zagrać w grę wedle zasad ustanowionych przez błyskotliwego psychopatę, a stawką jest życie i zdrowy rozum. Bohaterowie byliby bez szans, lecz na szczęście do gry wchodzi były gliniarz Frank Balenger, który zna się na rzeczy i pokaże łajdakowi, gdzie raki zimują. Innymi słowy, Morrell tworzy świat prosty i bezproblemowy, gdzie każdy ma przypisaną sobie rolę i wywiązuje się z niej, strzelając gdzie popadnie.
Żeby uściślić – klasa pisarza tu akurat ujawnia się w języku będącym w wypadku „Łowcy” przeciwieństwem wszelkiej „literackości”. Morrell jest mocno osadzony w amerykańskiej prozie powojennej, a jej skrótowość, lakoniczność wykorzystuje z pożytkiem dla sensacyjnej fabuły. Nie próbuje zaimponować wyszukaną frazą, kwiecistym porównaniem, lecz wali prosto z mostu, każde zdanie jest niczym cios w szczękę, co zgadza się z logiką książki – każdy tutaj w mordę dostać musi. U innego autora z tej piorunującej prostoty można by uczynić zarzut, ale akurat Morrellowi wolno.
Osobną sprawą jest zmaganie się z nowoczesnością, co pisarzom o trzydziestoletnim stażu najczęściej wychodzi tak sobie. Morrell zmaga się w „Łowcy” z fenomenem internetu, gier sieciowych i nie ma wątpliwości, że pod względem technologii nie wykracza poza obszar zarezerwowany dla bystrego laika. Natomiast świetnie chwyta samą ideę wirtualu, rozrywki tam prowadzonej i całą książkę można by od biedy zinterpretować jako brutalny żart z ludzi, którzy w sieci utknęli. Przecież bohaterowie, walcząc o życie, przechodzą kolejne „levele”, zbierają punkty i próbują odnaleźć artefakt zarówno cudowny, jak i makabrycznie banalny w swoim okrucieństwie. Podobny zabieg – przeniesienie konwencji gry komputerowej na literaturę – wymyślił też Jakub Żulczyk i do tego był pierwszy!
Podsumowując, w „Łowcy” nie ma psychologicznych niuansów, egzystencjalnych dramatów, kwiecistych opisów i wewnętrznych monologów. Jest akcja, akcja i jeszcze raz akcja. Rozczarowani? A czego oczekiwać od faceta, który wymyślił Johna Rambo?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze