„Zniewolony. 12 Years a Slave”, Steve McQueen
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNajważniejszy tegoroczny pretendent Oscarowy (9 nominacji, Złoty Glob dla najlepszego dramatu). McQueen wypływa na szerokie wody. To kino hipnotyczne, bolesne, trudne, „uwierające”. I (jak zwykle) mistrzowskie formalnie kino.
Najważniejszy (obok „American Hustle”) tegoroczny pretendent Oscarowy (9 nominacji, Złoty Glob dla najlepszego dramatu).
Połowa XIX w. Czarnoskóry Solomon Northtrup (Chiwetel Ejiofor) mieszka w Nowym Jorku. Jest wolnym człowiekiem, ojcem rodziny, zamożnym (wystrojonym niczym dandys, zamieszkującym elegancki dom) wirtuozem skrzypiec. W trakcie gościnnych występów w Waszyngtonie zostaje porwany przez handlarzy niewolników. Przewieziony do Nowego Orleanu, pozbawiony praw i tożsamości, sprzedany plantatorom bawełny… resztę zdradza oryginalny tytuł.
McQueen wypływa na szerokie wody. „Zniewolony” wieńczy jego trylogię cierpienia. Jej wcześniejsze części („Głód” i „Wstyd”) pokochali krytycy i fani festiwalowego (oba filmy obsypano nagrodami) kina. Tym razem bliżej tu do hollywoodzkiego mainstreamu, ale bez obaw: reżyser zachował wszystkie cechy swojego charakterystycznego stylu. To kino hipnotyczne, bolesne, trudne, „uwierające”. I (jak zwykle) mistrzowskie formalnie. McQueen bezbłędnie buduje narrację. Zakończenie zdradza tytułem, stawia na nieśpieszne tempo, zakłóca chronologię, wprowadza retrospekcje, ale przez cały czas trzyma widza za gardło. Całą historię przeżywamy z punktu widzenia bohatera. Kłania się tu McQueenowska intensywność, umiejętność przeniesienia ekranowych zdarzeń wprost na emocje odbiorcy. Do tego reżyser stawia na kontrasty, rezygnuje z uproszczeń, trzyma się z daleka od banałów i uproszczeń. Wizualnie jest to prawdziwy majstersztyk (malarskie kadry, mistrzowska gra światłem i cieniem), ale nie czyni to ze „Zniewolonego” wyestetyzowanej bajki z zamierzchłych czasów. Przeciwnie: McQueen sprytnie nawiązuje do współczesności.
Podobnie jest z pozostałymi elementami. Jak zwykle u autora „Głodu” zachwycają aktorzy. Ale nie jest to ani pusty popis, ani mechaniczne wsparcie tezy. Chociaż pojawiają się np. „dobry” (Cumberbatch) i „zły pan” (fenomenalny Fassbender) próżno szukać tu wzruszeń a’la „Chata wuja Toma”: wszyscy bohaterowie są postaciami z krwi i kości. Wciąż obowiązuje kontrast. Kiedy Fassbender, czy Paul Dano prześcigają się w aktorskiej szarży, Eijofor stawia na kreacją oszczędną i stonowaną. Przekłada się to na efekt: zakrwawiona koszula działa mocniej niż realistyczny obraz chłosty, zdystansowany bohater wydaje się być obserwatorem, nie torturowaną ofiarą. I właśnie dlatego jego niezawinione cierpienia są tak bardzo sugestywne.
Nie zdziwiłbym się, gdyby „Zniewolony” okazał się tzw. wielkim Oscarowym przegranym. I nie chodzi nawet o tematykę. Dość wspomnieć Tarantinowskie „Django”: Amerykanie nauczyli się już z niewolnictwa (niczym Niemcy z nazistów) kpić. Inna sprawa, że „Django” dawało im wygodny dystans, od którego (jak zawsze realistyczny) McQueen wyraźnie się odżegnuje. Jego kino boli, w dodatku „Zniewolony” kapitalnie kpi ze sztandaru obrońców światowej wolności. Ale to wszystko pół biedy. „Zniewolony” może okazać się filmem zwyczajnie zbyt dobrym jak na egalitarne gusta członków Akademii. Nie ma tu łzawych wzruszeń, patetycznych wywodów o wolności i demokracji, nie ma kiczowatego wątku miłosnego. Ale mniejsza z tym: Oscary to od dawna jedynie wielki, promocyjny biznes. Jeżeli tak mocno wspiera znakomity film pierwszorzędnego reżysera wypada się jedynie cieszyć.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze