„Wielkie wesele”, Justin Zackham
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKomedia. Lekka, wakacyjna, romantyczna, familijna. Oczywiście nie mają tu czego szukać zwolennicy ambitniejszej kinematografii. To jedynie wakacyjny, ale i autentycznie odprężający produkt.
Komedia. Lekka, wakacyjna, romantyczna, familijna… Zackham próbuje pogodzić oczekiwania różnych grup wiekowych. Najsłabiej wychodzi mu to na poziomie scenariusza. Bronią się jako tako dialogi (o tym później), ale główny, napędzający całą fabułę wątek od początku wydaje się nieco sztuczny i zdecydowanie zanadto wydumany. Adoptowany syn Dona (Robert De Niro) i Ellie (Diane Keaton) Griffin’ów, Alejandro (Ben Barnes) żeni się właśnie z uroczą Missy O’Connor (Amanda Seyfried). Honorowym gościem uroczystości weselnej ma być pochodząca z Kolumbii biologiczna matka chłopaka, Madonna Soto (Patricia Rae). Żarliwa katoliczka, dla której rozwód to najcięższe przewinienie; gwarantowany sposób, by smażyć się w piekle itd. I tu zaczynają się kłopoty, bo Ellie i Don od dawna nie są małżeństwem. Po krótkiej naradzie postanawiają udawać. Nie bardzo podoba się to obecnej narzeczonej Dona, Bebe McBride (Susan Sarandon), ale, że cały pomysł radośnie podchwytuje wiecznie podchmielony ksiądz, ojciec Moinighan (Robin Williams) Griffinowie decydują się odegrać wspomnianą maskaradę.
„Wielkie wesele” to jeden z tych filmów, nad którymi zwykle bezlitośnie pastwią się recenzenci. Bo, po prawdzie, jest z czego kpić, a i o rzetelną krytykę nietrudno. Obsada dawała nadzieję na kino z wyższej półki, a dostaliśmy zwykły, wakacyjny produkt. Fabuła, jak wspomniałem, nie trzyma się kupy. Słabo wypadają młodzi bohaterowie: to dobiegające trzydziestki grono z problemami (i psychiką) siedemnastolatków. Na szczęście mamy też starsze pokolenie. Zackham bez wątpienia mógł wykrzesać więcej z postaci takich jak De Niro, Sarandon (Bebe uczestniczy w weselu podając się za szefową firmy cateringowej) czy Keaton, ale i tak jest nieźle. To z jednej strony dziwaczny, skonfliktowany trójkąt, z drugiej: nad wyraz liberalna banda podstarzałych hipisów. Reżyser kreśli przy ich pomocy zabawny obraz amerykańskiej klasy średniej. Podkreśla jej hipokryzję (Griffinowie i O’Connor’owie zdradzają, oszukują, dopuszczają się malwersacji finansowych), drwi z dobrego samopoczucia („dzikusem” mogącym jedynie aspirować do cywilizowanego świata marzeń jest tu oczywiście Madonna Soto). Wychodzi z tego całkiem smaczna parodia. Oczywiście z czasem dążąca ku banalnemu happy endowi, ale niepozbawiona ludzkiej twarzy i tym samym daleka od tendencyjności. Bo Gryffiniowie, pomimo wszystkich wad, są autentycznie sympatyczni. Symbolizują wyluzowaną, wyrwaną z kołnierza purytańskich zasad, post-hipisowską Amerykę. Młodzi są tu śmiertelnie poważni, skłonni wykrzesać dramat z każdej bzdury, starsi traktują życie z przymrużeniem oka, nie odmawiają sobie żadnych przyjemności, monogamię widzą jako zwariowany i nieco już anachroniczny przesąd. Kiedy cała rodzina gromadzi się na uroczystości i w wyniku szeregu zabawnych pomyłek, wychodzi na jaw, kto z kim się na przestrzeni ostatnich 30. lat przespał… jest naprawdę śmiesznie. Udany wątek seniorów stawia „Wielkie wesele” gdzieś pomiędzy stereotypową komedią romantyczną a obrazami w stylu „Kwartet”, czy „Hotel Marigold”. I chociaż obraz Zackhama wyraźnie ustępuje wspomnianym tytułom, ogląda się go dobrze. Bo i aktorstwo na naprawdę wysokim poziomie i dialogi dalece zgrabniejsze niż sama fabuła i odrobina staroświeckiego wdzięku, dzięki której wszechobecne świntuszenie, 40. minutowe orgazmy itd. udaje się przedstawić elegancko i urokliwie.
Oczywiście nie mają tu czego szukać zwolennicy ambitniejszej kinematografii, oczywiście nie zobaczymy „Wesela” wśród laureatów tegorocznych, festiwalowych nagród itd. To jedynie lekki, wakacyjny, ale i autentycznie odprężający produkt. Jak dla mnie (raz jeszcze: przy takiej obsadzie!) to zdecydowanie nie dość. Ale oglądałem film nie na pokazie prasowym, ale w trakcie normalnego seansu i rzetelność nakazuje przyznać, że widzowie byli zachwyceni. Chwilami sala wręcz trzęsła się ze śmiechu. Tak więc narzekać można, ale przyznaję: gdyby klasyczny, hollywoodzki blockbuster na czas sezonu ogórkowego zawsze trzymał tę odrobinę klasy, którą może pochwalić się „Wesele” Zackhama, byłoby miło.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze