„Elizjum”, Neill Blomkamp
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuGłośny debiut bywa dla twórcy przekleństwem. Syndrom „drugiego filmu”, „drugiej płyty” to nie tylko dziennikarski wymysł: oklaskiwany przez wszystkich młody zdolny skazany jest na porównania, musi udźwignąć ciężar oczekiwań itd. Mało komu się to udaje. Widać to też na przykładzie „Elizjum”. To nowy film Blomkampa, autora najgłośniejszego debiutu science fiction ostatnich lat, „Dystryktu 9”. Porównania są więc nieuniknione i wypadają zdecydowanie na niekorzyść „Elizjum”.
Głośny debiut bywa dla twórcy przekleństwem. Syndrom „drugiego filmu”, „drugiej płyty” to nie tylko dziennikarski wymysł: oklaskiwany przez wszystkich młody zdolny skazany jest na porównania, musi udźwignąć ciężar oczekiwań itd. Mało komu się to udaje. Widać to też na przykładzie „Elizjum”. Gdyby trafiło na nasze ekrany jako obraz mało znanego twórcy, wypadałoby odnotować pełen typowo hollywoodzkich uproszczeń, efektowny blockbuster. Ale „Elizjum” to nowy film Blomkampa, autora najgłośniejszego debiutu science fiction ostatnich lat, „Dystryktu 9”. Porównania są więc nieuniknione i jak nietrudno się domyśleć wypadają zdecydowanie na niekorzyść „Elizjum”.
Ziemia w 2154 roku to ponure miejsce. Zdziesiątkowany przez skażenia biologiczne, przeludniony, pogrążony w kryzysie gigantyczny slums. Los Angeles przypomina favele: obowiązującym językiem jest hiszpański, mieszkańcy dzielą się na kryminalistów i niewolniczych pracowników wielkiej korporacji. Ale jest też inny świat: przebijający się zza chmur gigantyczny symbol, umieszczona na orbicie stacja kosmiczna, której mieszkańcy pławią się w luksusach. Wszelkie choroby (a także proces starzenia się organizmu) momentalnie likwidują kapsuły medyczne, każdy ma rezydencję, basen, architektura miejska tonie we wszechobecnej zieleni. To tytułowe Elizjum, do którego trafiają jedynie najbogatsi.
Reszta ludzkości dogorywa wśród pyłu i chorób na niegdysiejszej „zielonej planecie”. Wśród nich Max (Matt Damon), marzący o Elizjum były złodziej samochodów, dziś zresocjalizowany robotnik harujący w wielkiej fabryce. Nie obowiązują tu żadne zasady bhp. Dochodzi do wypadku, Max zostaje napromieniowany, kierownik zmiany informuje, że zostało mu pięć dni życia, wręcza tabletki przeciwbólowe i odsyła naszego bohatera do domu. Ostatnią nadzieją Max’a jest Spider (Wagner Moura): lider nielegalnego podziemia, genialny informatyk, który potrafi przedostać się do Elizjum. „Na górze” efekty napromieniowania zlikwiduje obecna w każdym domu kapsuła medyczna. W zamian za bilet Max ma porwać dowolnego obywatela Elizjum i skopiować zawartość jego mózgu. Wybór pada na właściciela fabryki, Carlyle’a (William Fichtner). I tu zaczynają się kłopoty: mózg Carlyle’a zawiera tajny plan przewrotu na szczytach władzy, nasi bohaterowie stają się celem bezwzględnej Minister Obrony Elizjum, Delacourt (Jodie Foster).
Nie jest to naszpikowany spoilerami opis całego filmu, przeciwnie: tyle wiemy już po kwadransie projekcji. A i to nie wszystko, bo Max ma jeszcze ukochaną z dzieciństwa, Frey (Alice Braga), ta ostatnia chorą na białaczkę córkę, do tego Spider owszem, szmugluje ludzi do Elizjum, by zarabiać pieniądze, ale ma też ambicje ukrócenia niesprawiedliwości możnych, do czego znacznie przybliżają go informacje zakodowane w głowie Carlyle’a itd. Blomkamp przesadza z mnogością wątków, cierpi na tym (zanadto już chaotyczna) druga połowa filmu, ale nie w tym problem. Początek jest naprawdę efektowny, obraz świata w streszczeniu wypada może nienaturalnie, ale w obiektywie Blomkampa broni się znakomicie. Do tego dochodzi olśniewająca strona wizualna „Elizjum”: pierwsze pół godziny projekcji naprawdę wciska w fotel. Dalej jest niestety gorzej. „Elizjum” w gruncie rzeczy przypomina „Dystrykt”. To ubrana w szaty science fiction społeczno-polityczna alegoria. Baśń ery „Occupy Wall Street”, w założeniu burząca nasz komfort pytaniem, czemu bogata Europa i Ameryka żywią się niedolą Trzeciego Świata, czemu nie dążymy do świata równych szans itd. Ujęcie słuszne, ale wyzbyte subtelności i pomysłowości „Dystryktu”, razi banałem. Blomkamp wyraźnie poszedł na kompromis. Głośny debiut zrealizował za stosunkowo niewielkie pieniądze, „Elizjum” ocieka bogactwem, ale płaci za to swoją cenę. Mnóstwo tu typowo hollywoodzkich bzdur, kiczowatych retrospekcji, taniego, amerykańskiego mesjanizmu, heroizmu, społecznej rewolucji a’la MTV. Przesłanie podano zbyt łopatologicznie, wydumana konstrukcja z czasem razi dziurami w logice scenariusza. Do tego dochodzi kiczowate zakończenie, czarno-biały obraz tak świata jak i bohaterów: źli są tu tak źli, że w gruncie rzeczy budzą rozbawienie…
Dla fanów „Dystryktu 9” będzie to duże rozczarowanie. „Elizjum” spodoba się natomiast fanom wakacyjnych blockbusterów, wielbicielom rozrywki w stylu „Transformers”. Blomkamp dobrze wykorzystał powierzone mu miliony dolarów: w dziedzinie kosmicznej „nawalanki” jest to prawdziwy majstersztyk, najefektowniejszy obraz ostatnich lat. Eksplozje, pościgi, pojedynki wsparte wizualną inwencją reżysera (świetne wykorzystanie kamer „z ręki”, kapitalne dekoracje): to wszystko wyznacza nowe standardy w tego typu rozrywce. Ale, jak powiedziałem: fani „Dystryktu” nie wybaczą Blomkampowi wszechobecnych w „Elizjum” bzdur i uproszczeń. I co tu dużo gadać: będą mieli rację.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze