„Człowiek ze stali”, Zack Snyder
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFani blockbusterów pewnie będą zadowoleni, zwolennicy nowej, mroczno-ironicznej szkoły opowiadania o herosach raczej zniesmaczeni. Mnie zabrakło przede wszystkim humoru. Ekranizacja zawodzi wszystkie pokładane w niej nadzieje, sprawdza się jednocześnie jako wakacyjny zapychacz.
Dziesięć lat temu nie uwierzyłbym, że głównym tematem hollywoodzkiego mainstreamu na powrót staną się komiksowi super-bohaterowie. A jednak. Jako pierwszy formułę „na nowe czasy” zaproponował Nolan. Jego trylogia o Batmanie była mroczna, dekadencka, rewizjonistyczna. Uwypuklono psychopatyczne cechy Bruce’a Wayne’a, nadano mu ludzki, pełen wątpliwości wyraz. Kiedy gruchnęła wieść o wykupującym prawa do ekranizacji komiksów Marvela Disney’u wydawało się, że nowoczesność na Nolanie się skończy. Że powrócą infantylni faceci w rajtuzach, herosi o złotym sercu itd. I tu spotkało nas największe zaskoczenie: Disney podjął nolanowskie wątki, wzbogacił je jedynie o (chwilami cyniczny i przewrotny) humor. I stąd wzięły się gigantyczne sukcesy m.in. „Avengersów” i „Iron Mana”. W najbliższych latach nic nie zagrozi pozycji duetu Disney-Marvel, ale konkurencja (ostatecznie idzie o miliardy dolarów) pogodzić się z tym nie potrafi. Udało się z Batmanem, więc (będący częścią imperium Warnera) DC Comics postanowił odkurzyć komiksową ikonę ikon: Supermana. Od początku budziło to wątpliwości: Superman to definicja amerykańskiej popkultury z czasów jej naiwności. Modelowy, bo wyzbyty mrocznej strony, wspomniany już facet w rajtuzach.
Warner robił co mógł, by całą opowieść unowocześnić. Za kamerą stanął reżyser najlepszej ekranizacji komiksu w dziejach kina („Watchmen. Strażnicy”), Zack Snyder. Scenariusz napisali specjaliści od nowego „Batmana”: David Goyer i Christopher Nolan. Jak każe nowy kanon („Batman. Początek”) całą rzecz opowiedziano właśnie „od początku”. Ponownie zobaczymy więc chylący się ku upadkowi Krypton, wysyłającego syna w kapsule ratunkowej na Ziemię Jor-Ela (Russel Crowe), podążającego jego tropem generała Zoda (Michael Shannon), ale też ziemskie dzieciństwo Clarka Kenta/Kal-Ela/Supermana (Henry Cavill), jego przybranego ojca-rednecka, Jonathana Kenta (Kevin Costner), trudny (bo połączony z rodzeniem się super mocy) okres dojrzewania itd. Niestety: pomimo wszystkich starań „Człowiek ze stali” nie jest opowieścią na „miarę naszych czasów”. Twórcy z początku męczą się z tym wymogiem okrutnie, ale bezskutecznie, bo każda minuta filmu potwierdza cytowane przed chwilą wątpliwości publicystów: Superman nie ma potencjału Bruce’a Wayne’a („Batman”), czy Tony’ego Starka („Iron Man”). To tekturowa ikona, której nie sposób zaaplikować tak lubianych przez widzów wątpliwości, konfliktów z ludzką naturą, mrocznych pokus, megalomanii, dosłownie czegokolwiek. Efektem tych starań jest sztuczna (i powiedzmy to od razu: patetyczna, kiczowata, drętwa) powaga. „Człowiek ze stali” to narracja wyzbyta humoru, a więc także lekkości, stosownego przymrużenia oka itd. Na domiar złego, kiedy okazuje się, że nowy Clark Kent mroczny i pełen wątpliwości jednak nie będzie, twórcy zasłaniają się powtórką z klasyki. Wraca amerykański patriotyzm, nadużywane słowo „nadzieja”, tani mesjanizm, chrześcijańska ikonografia (Kent ma 33 lata, chodzi po wodzie, lata w powietrzu zastygając w pozie z rozrzuconymi ramionami… skojarzenia z Chrystusem są nachalne i w efekcie niestrawne). Wyzłośliwiać można się tu naprawdę bez końca. Dość powiedzieć, że próby unowocześnienia klasycznego komiksu skończyły się sromotną klęską.
Ale Snyder, Nolan itd. to nie tylko mroczne redefinicje, ale też wielkie, komercyjne widowiska. I tu narzekać naprawdę nie sposób. Obdarzony fenomenalną wyobraźnią Snyder wyczarowuje dla nas (nic to, że cytującą „Prometeusza”, a nawet „Star Trek”) najciekawszą z dotychczasowych wizję macierzystej planety Krypton. A kiedy dochodzi do finałowej, blisko półtoragodzinnej bitwy o Ziemię, nie przeczę: ogląda się z to z przysłowiową „otwartą buzią”. Tak efektownych powietrzno-lądowych bitew w sceneriach miejskich jeszcze nie widzieliście. Wzorowane na Chicago i Nowym Jorku Smallville i przede wszystkim Metropolis stają się scenerią nieustającej destrukcji: rozpadające się drapacze chmur, upadające mosty: tak barwnie nie było nawet w „Transformers”. W dodatku, pomimo fatalnych dialogów i ogólnego (wybaczcie kolokwializm) „sztywniactwa”, narracja poprowadzona jest nad wyraz sprawnie. Film (niepotrzebnie zresztą: to nowa choroba Hollywood) trwa blisko dwie i pół godziny, irytuje (przejaw wspomnianej choroby) czterema następującymi po sobie zakończeniami, ale o nudzie mówić nie sposób: ogląda się to dobrze.
Stąd niełatwo o jednoznaczną konkluzję. Fani blockbusterów pewnie będą zadowoleni, zwolennicy nowej, mroczno-ironicznej szkoły opowiadania o herosach raczej zniesmaczeni. Mnie zabrakło przede wszystkim humoru. Czyli nieśmiertelnego redakcyjnego trójkąta, w którym dziennikarka Lois Lane (udana rola Amy Adams) mogłaby wzdychać do Supermana jednocześnie lekceważąc zaloty piszącego artykuły w sąsiednim open space’ie Clarka Kenta. Zakończenie nie pozostawia wątpliwości, że kontynuacja będzie, i ,że zobaczymy w niej właśnie Supermana ukrywającego się pod przykrywką reportera Daily Planet. Tyle, że komizmu w tym ujęciu już nie będzie: Lane zna tożsamość Supermana, sama w finale załatwia mu przyszłe, redakcyjne alter ego. Ale może nie wybiegajmy zanadto w przyszłość. Póki co twórcy zafundowali nam swoistą ambiwalencję: ekranizację, która chociaż zawodzi wszystkie pokładane w niej nadzieje, sprawdza się jednocześnie jako wakacyjny blockbuster. Jak dla mnie to nie dość, ale o wyniki Box Office spółka Snyder-Goyer-Nolan obawiać się nie musi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze