„Londyński bulwar”, William Monahan
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuEfektowny kolaż wszystkiego co w kinie gangsterskim kochamy najbardziej. Nostalgiczne cytaty z klasyki kina noir, błyskotliwe kpiny z Bulwaru zachodzącego słońca, współczesne nuty a’la Tarantino, Londyn wprost z wczesnych produkcji Guy’a Ritchiego, dynamiczny montaż i przewrotny humor.
Spore rozczarowanie. Bo chociaż Londyński bulwar to debiut, podpisuje się pod nim stary wyga. A konkretnie doświadczony hollywoodzki scenarzysta William Monahan (nagrodzony Oscarem za Infiltrację Scorsese’a, piszący także m.in. dla Ridleya Scotta).
Mitch (Colin Farrell) wychodzi właśnie z więzienia. Towarzyszy mu silne postanowienie poprawy: nie zamierza wracać za kratki. Ale już pierwsze chwile na wolności znaczą (z czasem coraz bardziej natarczywie) oferty pracy w starym fachu. Bo też (jak będziemy mieli okazję się przekonać) Mitch sprawnie rozdaje ciosy a nastraszyć ociągającego się dłużnika potrafi jak mało kto. Jego talenty chcą na nowo wykorzystać m.in. niegdysiejszy zleceniodawca, psychopatyczny Gant (Ray Winstone) i współpracujący z nim stary przyjaciel Mitch’a, Billy (Ben Chaplin). Alternatywą dla świeżo zresocjalizowanego ma być tzw. normalna praca. Mitch zatrudnia się w charakterze ochroniarza nękanej przez paparazzich pięknej celebrytki Charlotte (Keira Knightley).
Obiecywano wiele. A konkretnie efektowny kolaż wszystkiego co w kinie gangsterskim kocham najbardziej. Miały tu być: nostalgiczne cytaty z klasyki kina noir, błyskotliwe kpiny z Bulwaru zachodzącego słońca, współczesne nuty a’la Tarantino, Londyn wprost z wczesnych produkcji Guy'a Ritchiego, dynamiczny montaż i przewrotny humor. I faktycznie: wszystko to odnajdziemy w Londyńskim bulwarze. Ale posklejane byle jak, bez charyzmy, bez pomysłu, bez wprawnej ręki doświadczonego reżysera. Debiut Monahana to podręcznikowy przykład źle zrozumianego (i boleśnie wręcz mechanicznego) postmodernizmu.
Szlachetność poszczególnych elementów nie przekłada się tu na atrakcyjną całość. Wręcz przeciwnie. Londyński bulwar jest irytująco nijaki. Z jednej strony wtórny, sztampowy i schematyczny. Z drugiej najzwyczajniej źle opowiedziany. Chaotyczna, chłodna narracja pozostawia widza całkowicie obojętnym na losy bohaterów. Zawodzą aktorzy. Jest tu kilka pereł w postaci doskonałych epizodów (zabawny Ray Winstone w koniec końców nazbyt przerysowanej roli Ganta i przede wszystkim naprawdę doskonały David Thewlis jako przegrany życiowo, uzależniony od wszelkiej maści używek były aktor, obecnie majordomus Charlotte, Jordan). Ale pierwszoplanowe kreacje to jedna wielka pomyłka. Nigdy nie rozumiałem zachwytów nad zdolnościami Colina Farrella. Tym razem Farrell przez cały film, do znudzenia eksponuje dwa układy mimiczne: minę skrzywdzonego kundla i grymas straszliwego twardziela. Jeszcze gorzej wypada (jak zawsze prześliczna) Keira Knightley. Pozbawiona historycznego anturażu specjalistka od ról kostiumowych (Duma i uprzedzenie, Pokuta, Król Artur, Piraci z Karaibów) snuje się przed kamerą najwyraźniej nie wiedząc co ze sobą zrobić. A o chemii pomiędzy (zakładam, że niczego nie zdradzam) parą przyszłych kochanków w ogóle nie może być mowy. Knightley gubi tu gdzieś swój naturalny seksapil, kręcący się wokół niej Farrell sprawia wrażenie nie tyle oczarowanego dziewczyną faceta, co zatroskanego o przyszłość córki ojca. Tzw. prądu doszukać się tu naprawdę nie sposób.
Pastwić się nad Londyńskim bulwarem wyliczając kolejne jego wady mógłbym jeszcze długo. Uczciwość nakazuje wskazać też (nieliczne) zalety. I tak Monahan próbuje posiłkować się (rzeczywiście atrakcyjnie nakreślonym) obrazem Londynu i jego przestępczego półświatka. Nie zawodzą ciekawe zdjęcia, dynamiczny montaż, zgrabnie dobrana przez gitarzystę Kasabian, Sergio Pizzorno, muzyka. Jest tu też odrobina (nie dość) bezczelnego humoru. Ale całości to nie ratuje. Bo Londyński bulwar to Guy Ritchie dla ubogich, to noir dla tych, którzy prawdziwego noir nigdy nie widzieli. Może gdyby dystrybutor zaserwował ten obraz, nie wiem, np. w środku, tradycyjnie wypełnionego nadmiarem miałkich superprodukcji, lata. Ale w lutym? Kiedy repertuar wypełniają choćby nowy Aronofsky, nowy Boyle, nowi bracia Coen, nowy Eastwood Londyński bulwar jawi się propozycją najzwyczajniej nikomu do niczego niepotrzebną.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze