„Zdobyć Woodstock”, Ang Lee
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuZ niezwykłą wprost drobiazgowością odtwarza realia późnych lat 60. Poczynając od strojów, a kończąc na językowych (i slangowych) niuansach, autor funduje widzom niezwykłą podróż w czasie. Nie jest to film o kolorowych, odurzonych LSD i uprawiających wolną miłość hippisach. Głównym bohaterem filmu pozostaje zakompleksiona, uboga, pełna przesądów i mentalnych uprzedzeń małomiasteczkowa społeczność, która przez przypadek staje się świadkiem tamtych wydarzeń.
Sympatyczny, lekki w tonacji przystanek na pełnej dramatycznych obrazów twórczej drodze Anga Lee. Tym razem autor Tajemnicy Brokeback Mountain i Ostrożnie, pożądanie sięga po estetykę komediową. I jednocześnie mierzy się z fundamentalnym dla amerykańskiej kultury niezależnej mitem festiwalu w Woodstock.
Całą tę historię oglądamy niejako od kuchni. Głównym bohaterem jest robiący dynamiczną karierę w Greenwich Village młody designer Elliot Tiber. Problemem Elliota są jego rodzice: schorowani i zgorzkniali właściciele bankrutującego motelu El Monaco. Kiedy Tiber dowiaduje się, że organizatorzy wielkiego rockowego festiwalu stracili właśnie pozwolenie na jego organizację w pobliskim miasteczku Wallkill, proponuje głównemu producentowi całego wydarzenia (Michaelowi Langowi) El Monaco jako bazę.
Poznaje go też z sąsiadem Maxem Yasgurem, który zgadza się wynająć swoją ziemię na teren festiwalowy; wreszcie załatwia niezbędną koncesję. Wraz z liderem prowincjonalnej trupy teatralnej Devonem, weteranem wojny wietnamskiej Billym oraz dawnym marine, a obecnie transwestytą Vilmą, Elliot wpada w wir przygotowań do koncertów. Festiwal, który przejdzie do historii jako Woodstock, zmieni nie tylko oblicze kultury popularnej, ale także i jego własne losy…
Ang Lee sięga tutaj po estetykę znaną z komedii, które wybiły się dzięki festiwalowi w Sundance (Juno, Mała Miss). A więc z jednej strony portretuje swoich bohaterów z niezwykłą empatią i autentycznym ciepłem (jakby "po czesku"), z drugiej stawia na ostrą (chociaż nie bezlitosną) satyrę na amerykańskie społeczeństwo. Do tego dorzuca przezabawne dialogi, dynamiczny scenariusz i kapitalne aktorstwo (Zdobyć Woodstock kradną dla siebie przede wszystkim aktorzy drugoplanowi: zjawiskowa Imelda Staunton w roli antypatycznej matki Elliota i kreujący postać byłego komandosa, a obecnie odzianego w damskie łaszki transwestyty Vilmy Liev Schreiber). Mikstura to może mało oryginalna, ale jak się nie po raz pierwszy okazuje, oddana w ręce dobrego reżysera — praktycznie niezawodna. Zdobyć Woodstock wciąga od pierwszej do ostatniej minuty, bawi, cieszy i śmieszy.
Ale na szczęście Ang Lee na tym nie poprzestaje. Z niezwykłą wprost drobiazgowością odtwarza realia późnych lat 60. Poczynając od strojów, a kończąc na językowych (i slangowych) niuansach, autor Tajemnicy Brokeback Mountain funduje swoim widzom niezwykłą podróż w czasie. W dodatku omija oczywiste klisze i nie popada w banał. Bo ostatecznie co jeszcze można powiedzieć oryginalnego na temat Woodstock? Okazuje się, że można, a wszystko jest kwestią przyjętej perspektywy. Rozczarują się więc ci, którzy oczekują od Zdobyć Woodstock oszałamiających ujęć koncertowych. Znacznie więcej uwagi poświęcono tutaj działaniom organizacyjnym i zakulisowym. I chociaż to one właśnie wydawały się komicznym i niewykorzystanym dotąd samograjem (prawdziwe Woodstock było organizacyjną katastrofą), Lee nie nadużywa także i tego aspektu.
Nie przesadza nawet z ekspozycją kulturalnego przełomu. Zdobyć Woodstock nie jest obrazem o kolorowych, odurzonych LSD i uprawiających wolną miłość hippisach (chociaż i ich tutaj nie brakuje). Głównym bohaterem filmu pozostaje zakompleksiona, uboga, pełna przesądów i mentalnych uprzedzeń małomiasteczkowa społeczność, która przez przypadek staje się świadkiem tamtych wydarzeń. I to właśnie reakcje purytańskich rednecków są tutaj najciekawsze. Wszyscy oni zarabiają na festiwalu duże pieniądze.
Ale niektórym z nich dane będzie także — pod wpływem najazdu półmilionowej, nastawionej na bezwzględną negację fundamentów amerykańskiej kultury rzeszy młodzieży — zmienić swoje spojrzenie na świat. I chociaż w krótkim streszczeniu brzmi to może naiwnie, możecie mi wierzyć: w wydaniu Anga Lee ta refleksja wypada naprawdę wiarygodnie. A że całość ogląda się naprawdę świetnie, bez chwili wahania: gorąco polecam!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze