„Hobbit: Bitwa Pięciu Armii”, Peter Jackson
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuBitwę Pięciu Armii ogląda się bez irytacji towarzyszącej dwóm jej poprzednikom.
Pierwszą podróż do tolkienowskiego świata Peter Jackson podarował nam dokładnie 13 lat temu. I był to wielki triumf: trylogia „Władcy Pierścieni” olśniewała, oczarowywała, zmieniła definicję hollywoodzkiej superprodukcji, na zawsze weszła do tzw. historii kina. Później przyszedł czas narzekań. Uzasadnionych: pierwsza trylogia (wspomniany „Władca”) była ekranizacją trzech opasłych tomów tolkienowskiej prozy, za podstawę scenariusza kolejnej posłużył „Hobbit, czyli tam i z powrotem”: urocza, acz drobnych rozmiarów książeczka dla dzieci. Narzekano (i słusznie): że ekranizacja powinna ograniczyć się do jednego filmu, że czeka nas podyktowany chciwością „skok na kasę”, bezsensowne rozwleczenie pierwowzoru. I tak się stało. A jednak, kiedy pada hasło „to już koniec” całemu wydarzeniu towarzyszy podniosły nastrój, odrobina wzruszeń… Może przyzwyczailiśmy się już do wad „Hobbita”, może „trójkę” opowiedziano sprawniej… dość, że „Bitwę Pięciu Armii” ogląda się bez irytacji towarzyszącej dwóm jej poprzednikom.
Wszystko zaczyna się dokładnie w miejscu, gdzie pozostawiło nas „Pustkowie Smauga”. Pełna nieprzebranych skarbów Samotna Góra wchodzi we władanie wspieranej przez Bilbo Bagginsa (Martin Freeman) krasnoludzkiej ekipy Thorina Dębowej Tarczy (Richard Armitage). Wypędzony smok Smaug atakuje (znakomita scena otwierająca film) pobliskie miasteczko Esgaroth. Kiedy wydaje się, że nic nie uratuje mieszkańców, bestię uśmierca sprytny Bard (Luke Evans). Tak mogłoby wyglądać szczęśliwe zakończenie, ale to dopiero początek. O legendarne bogactwa Samotnej Góry rywalizować będą tytułowe armie złożone z elfów, ludzi, krasnoludów i oczywiście złowieszczych (i wspieranych przez olbrzymy, gobliny itd.) orków. W tle Jackson kreśli wstęp do „Władcy Pierścieni”: Gandalf (Ian Mckellen), Galadriela (Cate Blanchett) i Saruman (Christopher Lee) wiedzą już o powrocie Saurona, Legolas (Orlando Bloom) wyrusza na północ, by odszukać enigmatycznego Obieżyświata.
[Wrzuta]http://filmwppl.wrzuta.pl/film/3oU8BFMkwBn/hobbit_bitwa_pieciu_armii_-_official_main_trailer_hd&autoplay=true[/Wrzuta]
„Bitwa” ma wszystkie wady wcześniejszych „Hobbitów”. Drażnić może przed wszystkim: niespójność tonacji (film rozerwany jest pomiędzy „bajkowym” charakterem literackiego pierwowzoru, a nieco „na siłę” dosztukowanym epickim rozmachem „Władcy pierścieni”), bezmyślny zachwyt Jacksona nad możliwościami efektów specjalnych (pierwsza trylogia wykorzystywała je z dużym wyczuciem, „Hobbity” to właściwie gra komputerowa: cyfrowe sekwencje zbyt wyraźnie odcinają się od aktorskich, niekiedy też budzą śmiech nazbyt już nierealistycznymi wyczynami akrobatycznymi (tu ponownie przoduje Legolas). Najgorzej, że Jacksonowi nie udali się bohaterowie: „Władca” podarował nam postacie kanoniczne, wyraziste, wciąż, po latach żywe w naszej pamięci. Bohaterowie „Hobbitów” to właściwie pionki na cyfrowej szachownicy: giną ich unikalne charaktery, brakuje „mocnych” dialogów. Żywe reakcje budzą pojawiające się epizodycznie postacie z ekranizacji sprzed kilkunastu lat (wspomniani Gandalf, Galadriela itd.), ale krasnoludy z drużyny Bilbo… ledwie rok po premierze „Pustkowia Smauga” nie bardzo pamiętamy „kto jest kim” (początek „Bitwy Pięciu Armii” wręcz prosi się o wstęp typu „w poprzednim odcinku…”).
Nagminne porównywanie obu trylogii może się wydać odrobinę nieuczciwe (arcydzieło literackie vs. sympatyczna bajka), ale Jackson sam się o nie prosił. Inna sprawa, że „Bitwa” udała mu się lepiej niż poprzednie części „Hobbita”. Tym razem na korzyść filmu działa koncepcja „łącznika”, wstępu do chronologicznie późniejszej trylogii „Władcy Pierścieni”. W oczywisty sposób spodoba się to fanom. W dodatku nadaje sens (dotąd psującym dramaturgię) „dosztukowanym” wątkom z „Silmarillionu” i „Drużyny Pierścienia”. Ponadto treścią „Bitwy Pięciu Armii” jest (nomen omen) wypełniająca 2/3 filmu bitwa. A w batalistycznym chaosie lepiej sprawdza się (czy też mniej uwiera) wspomniany nadmiar efektów. Ostatni „Hobbit” jest też nieco (o mniej więcej pół godziny) od poprzedników krótszy. I na tym też zyskuje: w trakcie bezlitośnie przeciągniętych seansów „Niezwykłej podróży” i „Pustkowia Smauga” raz po raz zerkałem na zegarek. Tym razem opowieść jest uproszczona, nieco chaotyczna, ale wartka i wciągająca.
Jeżeli dodać do tego wspomnianą porcję wzruszeń (ile to już lat…) przyznaję, że seans „Bitwy Pięciu Armii” zaliczam do udanych. „Hobbity” pozostaną jedynie (można dyskutować, czy potrzebnym) dodatkiem do klasycznej trylogii „Władcy Pierścieni”, ale całość tworzy imponująco komplety i spójny obraz tolkienowskiego świata. Po seansie prześladowała mnie kultowa nad Wisłą kwestia Łomnickiego („Kończ waść, wstydu oszczędź”), ale przyznaję: ja też będę za Jacksonowskim Śródziemiem tęsknił.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze