„Pustkowie Smauga”, Peter Jackson
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPeter Jackson wkracza w tolkienowskie światy po raz piąty. Sukces ma zapewniony, ale znamy już cenę tego sukcesu. Bodaj po raz pierwszy zabraknie tu miejsca na zaskoczenie. Kto oczekiwał jedynie solidnej rozrywki, ten nie będzie zawiedziony. A kiedy zastanowimy się, które z wielkich hollywoodzkich widowisk 2013 roku dało nam najwięcej frajdy, Jackson tak czy siak będzie w czołówce.
Peter Jackson wkracza w tolkienowskie światy po raz piąty. Sukces ma zapewniony, ale znamy już cenę tego sukcesu. Bodaj po raz pierwszy zabraknie tu miejsca na zaskoczenie.
Każdy fan bez trudu wytypuje tak wady, jak i zalety nowego „Hobbita”. Wytypuje je bezbłędnie i co gorsza: zanim jeszcze obejrzy film. Że czeka nas olśniewające wizualnie, pełne bajkowego wdzięku, zapierające dech w piersiach wielkie widowisko? Owszem, czeka. Że błędną (bo wymuszająca dłużyzny, sztucznie doklejone wątki, zwalniającą tempo akcji) decyzją było przekształcenie cieniutkiej książeczki w blisko dziewięciogodzinną trylogię? Ano błędną. Że Jackson już na etapie „Niezwykłej podróży” nadmiernie zachwycił się efektami specjalnymi; że w efekcie „Hobbity” chwilami przypominają grę komputerową? Że „Pustkowie Smauga” czeka problem (konieczność pozostawienia prawdziwych fajerwerków na wieńczącą cykl „trójkę”) każdej ekranowej trylogii? Że zabraknie tu epickiego rozmachu i psychologicznej głębi „Władcy Pierścieni”? Że wspomniany „Władca” pozostanie dziełem życia Jacksona, a „Hobbity” mają mu jedynie (niczym tytułowemu Smaugowi) umożliwić taplanie się w złocie? I w końcu: że pomimo wszelkich obiekcji i tak będziemy się znakomicie bawić? Wszystko to wiedzieliśmy już kilka miesięcy temu.
Seans „Pustkowia” nic nowego do owej wiedzy nie wnosi. Ale przyznaję: tym razem Jackson poradził sobie lepiej niż w przypadku powszechnie krytykowanej „Niezwykłej podróży”. Dłużyzny pozostały, wklejone w tolkienowską prozę dodatkowe wątki są w większości chybione (słabo wypada pojawienie się odmłodzonego Legolasa, jeszcze słabiej towarzyszący mu wątek romansowy) ale i tak całość ogląda się przyjemniej niż „jedynkę”. „Pustkowie” ma lepsze tempo i ciekawszą narrację. Pierwszy „Hobbit” oswoił nas z brakiem (cudownego!) ciężaru gatunkowego „Władcy”, drugi bezwstydnie szybuje w stronę tzw. kina wielkiej przygody. Kolejne epizody (ataki przeróżnych monstrów, spływ dziką rzeką itd.) nie tworzą spójnej całości, ale cieszą oko. Na plus wypada zaliczyć też (niestety: ginące niekiedy w nadmiarze komputerowych fajerwerków) aktorstwo. Jednowymiarowy w „Podróży” hobbit (Bilbo Baggins) przechodzi tym razem poważną ewolucję, grający go Martin Freeman radzi sobie z nią znakomicie. Prawdziwym (a jednak!) zaskoczeniem jest Smaug. Wygenerowany elektronicznie smok obdarzony jest głosem i charyzmą Benedicta Cumberbatcha (nota bene wsławionego rolą Holmesa w głośnym serialu „Sherlock”, gdzie Watsona grał… Freeman). Sprawdzony na małym ekranie duet nie zawodzi: konfrontacja tytułowych bohaterów (smoka i hobbita) wciąga, skrzy się humorem, stanowi godny punkt kulminacyjny całego „Pustkowia”.
Pozostaje oczywista konkluzja: „Władca pierścieni” na zawsze pozostanie ważnym punktem na mapie historii kina, „Hobbit” to jedynie cyniczny sposób, by sięgnąć do zawartości naszych portfeli. Ale… oszustwa tu nie ma. Słabości „Pustkowia” (jak wspominałem) byliśmy świadomi. Kto oczekiwał jedynie solidnej rozrywki, ten nie będzie zawiedziony. A kiedy zastanowimy się, które z wielkich hollywoodzkich widowisk 2013 roku dało nam najwięcej frajdy, Jackson tak czy siak będzie w czołówce.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze