"Happy - Go - Lucky, czyli co nas uszczęśliwia", Mike Leigh
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuBohaterką jest singielka, której na pozór nie układa się w życiu. Słabo zarabia, nie ma partnera, mieszka z przyjaciółką, rodzina dawno ochrzciła ją straconą dla życia starą panną. Tym, co wyróżnia ją z tłumu samotnych, jest niezmącony optymizm, wiara w ludzi, akceptacja szarych i ciemnych stron życia, autentyczna tolerancja. Film wymarzony na długie, smutne zimowe wieczory. Wątki kursu prawa jazdy i lekcji flamenco to arcydzieła absurdalnego angielskiego humoru.
Nowy film nagrodzonego Złotą Palmą (za Sekrety i kłamstwa) Mike'a Leigh.
Bohaterką Happy-Go-Lucky jest Poppy (Sally Hawkins), 30-letnia singielka, której na pozór nie układa się w życiu. Słabo zarabia, nie ma partnera, mieszka z przyjaciółką, rodzina dawno ochrzciła ją straconą dla życia starą panną. Tym, co wyróżnia ją z tłumu samotnych, jest niezmącony optymizm, wiara w ludzi, akceptacja szarych i ciemnych stron życia, autentyczna tolerancja. Bo wszyscy oceniają Poppy, ale Poppy nie ocenia nikogo. Na pierwszy rzut oka słodka idiotka z nieprzerwanym słowotokiem na ustach, w istocie — współczesna Amelia w realu — niespecjalnie atrakcyjna, ale z pewnością nie sfrustrowana. Gdziekolwiek się pojawia, wprowadza chaos i zamieszanie. Ale też każdemu ofiarowuje zastrzyk pozytywnej energii, każdego umie rozbawić i pocieszyć. Dla wszystkich, którzy obsesyjnie próbują nadążyć za wymaganiami, jakie stawia przed nimi świat, społeczeństwo, rodzina, Poppy będzie odtrutką i lustrem, w którym można się przejrzeć. Bo wszystkie te wymagania nasza bohaterka ma głęboko w nosie.
Niezwykle trudno oceniać Happy-Go-Lucky. Najłatwiej byłoby przyłączyć się do tłumu, który bezkrytycznie oklaskuje ten film, przypisuje mu nieprzebraną mądrość, widzi w nim remedium na wszelkie zło. Tylko czy są to oklaski zasłużone?
Po części na pewno tak, ale nie do końca. Bo Happy-Go-Lucky jest przede wszystkim arcydziełem filmowej socjotechniki. Sędziwy mentor brytyjskiego kina nakręcił obraz, którego nie sposób nie polubić. Ale całe ciepło, jakie roztacza, jest jedynie sprytnym, narracyjnym zabiegiem. Twórca o tak wielkim doświadczeniu doskonale wie, jak nakręcić scenę, która musi wywołać np. uśmiech widza. Leigh w Happy-Go-Lucky tworzy tak jak hollywoodzcy luminarze muzyki filmowej. Od dawna wiadomo — są zestawienia nut i akordów, które automatycznie wywołują u słuchacza konkretny nastrój. Wzruszyć, rozbawić, wywołać zadumę — są na to metody. Podobnie w świecie filmu. Leigh zna wszystkie tricki i — trzeba przyznać — wykorzystuje je w Happy-Go-Lucky bezbłędnie. Ale czy za tą żonglerką nastrojami odbiorców stoi jakakolwiek autentyczna treść? Moim zdaniem niekoniecznie.
Poza tym Leigh znany był dotąd z bezlitosnej obserwacji, ze stawiania niewygodnych pytań, demaskowania mrocznych stron ludzkiej natury. Tym razem nakręcił film, który ma sprostać oczekiwaniom konkretnej grupy odbiorców. A mianowicie tak licznych obecnie wykształconych, zamożnych singli. Czego oczekują? Ano właśnie ciepła, wsparcia, obrazów ku pokrzepieniu. I takie właśnie jest Happy-Go-Lucky. "Gwarantowana automatyczna poprawa nastroju" - taką naklejkę można by umieścić na wydaniu DVD. A gdzie podział się artysta, który szukał dziury w całym, demaskował, tropił prawdę?
Programowa słodycz Happy-Go-Lucky umiejętnie maskuje braki samego filmu. A te są liczne. Przede wszystkim scenariusz, a właściwie jego brak. Mike Leigh nie przestaje być sobą, nadal mówi językiem tzw. ambitnego kina. Ale konstrukcja scenariusza jest sitcomowo-kabaretowa. Czyli mamy wyrazistą bohaterkę i cały szereg świetnych, ale w gruncie rzeczy niepowiązanych ze sobą scen. Poszczególne epizody bawią, cieszą i śmieszą, ale nie wynika z nich żadna konkretna, spójna całość.
Mistrz pozostaje jednak mistrzem. I nawet jeżeli w Happy-Go-Lucky wieje pustką, to założona "automatyczna poprawa nastroju" działa bezbłędnie. Przy wszystkich swoich wadach jest to jednocześnie film wymarzony na długie, smutne zimowe wieczory. A poza wadami, są jeszcze i zalety. Równie liczne.
Przede wszystkim nieprawdopodobny potencjał komiczny Happy-Go-Lucky. Przewijające się przez cały film wątki kursu prawa jazdy i lekcji flamenco to arcydzieła absurdalnego angielskiego humoru. Dla nich samych warto iść na nowego Mike'a Leigh. Z założenia trudni do rozruszania dziennikarze na pokazie prasowym dosłownie zwijali się ze śmiechu. Co będzie się działo w trakcie zwyczajnych kinowych projekcji? Strach myśleć. Bo też i nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem w kinie równie zabawne sceny.
Do tego naprawdę świetne aktorstwo (zasłużona nagroda na tegorocznym festiwalu w Berlinie dla Sally Hawkins). Może nieco manipulowany, ale niezwykle spójny nastrój. Wyśmienite (i doskonale z owym nastrojem współgrające) zdjęcia, itd. Jednym słowem — przy wszystkich zastrzeżeniach - Happy-Go-Lucky to rozrywka na najwyższym z możliwych poziomów.
Tak czy siak pozostaje pytanie, czy mamy do czynienia z fast foodem dla inteligencji, czy z autentycznym, filozoficznym credo reżysera? Czy to tylko Bridget Jones dla bardziej wymagających albo Samotni dla dorosłych? Czy może jednak szczere przywołanie motywu bożego głupca, Wolterowskiego Kandyda i innych wykładni pokornego, ale świadomego optymizmu? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Do czego zachęcam. Bo chociaż sam typuję tę pierwszą odpowiedź, jednocześnie zaręczam — ogląda się to świetnie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze