„Siostra twojej siostry”, Lynn Shelton
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuShelton odrzuca hollywoodzki lukier, wykreśla banalne rozwiązania. Całą historię opiera na emocjach swoich bohaterów i tym samym czyni ją realistyczną, a nawet wzruszającą. Pomaga w tym celny portret pokolenia współczesnych trzydziestokilkulatków. I mistrzowska realizacja. Siostra twojej siostry to rzecz doskonale napisana i co najmniej równie dobrze zagrana.
Podczas gdy Hollywood zjada swój własny ogon, zgromadzeni wokół festiwalu w Sundance niezależni twórcy raz po raz udowadniają, że nie trzeba wielkich pieniędzy, by tworzyć pierwszorzędne kino. Podopieczni Redforda wpierw oderwali od wstydliwych skojarzeń science fiction i tzw. kino kumpelskie, teraz (a więc od kilku sezonów) ze znakomitym skutkiem zwracają honor komediom romantycznym.
Iris (Emily Blunt) i Jack (Mark Duplass) są najlepszymi przyjaciółmi. Nietrudno dostrzec, że łączy ich coś więcej, ale żadne nie ma odwagi, by się do tego przyznać. Poza wyczuwalną miętą jest też wspólne, traumatyczne wspomnienie: tragicznie zmarły Tommy. Jej chłopak, jego brat. Pogrążony w depresji Jack wyjeżdża do letniego domku rodziców Iris. Chce pobyć w samotności, ale okazuje się, że na miejscu jest już Hannah (Rosemarie DeWitt): starsza siostra Iris, lecząca smutki po rozpadzie siedmioletniego związku lesbijka. Wspólny wieczór pełen zwierzeń, butelka tequili, specyficzny nastrój sprawiają, że Jack i Hannah lądują w łóżku. Następnego ranka niespodziewanie dołącza do nich Iris. Siostra i zadurzony przyjaciel ukrywają swoją chwilę zapomnienia i tak zaczyna się przepyszna komedia pomyłek.
Lynn Shelton udała się rzecz niezwykła. Po ekscentrycznym otwarciu scenariusz na pozór zbliża się ku stereotypowej komedii romantycznej. Ale jedynie na pozór. Bo Shelton odrzuca hollywoodzki lukier, wykreśla banalne rozwiązania. Całą historię opiera na emocjach swoich bohaterów i tym samym czyni ją realistyczną, a nawet wzruszającą. Pomaga w tym celny portret pokolenia współczesnych trzydziestokilkulatków. I mistrzowska realizacja. Siostra twojej siostry to rzecz doskonale napisana i co najmniej równie dobrze zagrana. Dialogi skrzą się niewymuszonym humorem, pomiędzy trójką aktorów wibruje autentyczna chemia. Blunt, DeWitt i Duplass cudownie wygrywają drobne niuanse, grymasy, niedopowiedzenia. Są niesłychanie wiarygodni jako ludzie, których łączy miłość, przywiązanie, ale też zazdrość, dawne urazy, poczucie zażenowania. Do tego dochodzi specyficzny (chociaż charakterystyczny dla amerykańskich niezależnych), pełen nadziei i zrozumienia dla ludzkich słabości, bardzo ciepły nastrój. I nawet jeśli w finale Shelton pozwala sobie na pewne uproszczenia, wierzymy jej. Bo Siostrę twojej siostry ogląda się z ogromną przyjemnością. A wspomniani trzydziestokilkulatkowie bez trudu odnajdą tu ślady własnych doświadczeń.
Recepta na sukces w przypadku Shelton wydaje się dość prosta. Oczywiście: reżyserka kapitalnie czuje kino, umie opowiadać, wie jak nadać obrazowi spójny wyraz. Ale przede wszystkim zrywa z amerykańską zasadą, która film o miłości automatycznie czyni produktem. Jeśli nie głupim (komedie romantyczne) to chociaż sentymentalnie łzawym (melodramaty). Shelton pokazuje uczucia jako normalną część życia. Tym samym osiąga bardzo uniwersalny efekt, łatwo nawiązuje kontakt z widzem. Stąd wszechobecne zachwyty, porównania do Once czy Debiutantów. Jedne i drugie jak najbardziej uzasadnione.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze