„Templariusze. miłość i krew”, Peter Flinth
DOROTA SMELA • dawno temuSkandynawska saga o średniowiecznym krzyżowcu zawierająca elementy prawdy historycznej. Ten najdroższy film w dziejach skandynawskiej kinematografii to adaptacja powieściowej serii szwedzkiego pisarza Jana Guillou, autora trylogii Templariusz. Superprodukcja nuży, bo jest chaotyczna. Język narracji jest niezwykle uproszczony. Dialogi są toporne. A rysunek psychologiczny postaci jest płaski.
Skandynawska saga o średniowiecznym krzyżowcu zawierająca elementy prawdy historycznej. Syn szlachcica Arn Magnusson odnosi ciężkie obrażenia w wyniku upadku z dużej wysokości. Zrozpaczeni rodzice w modlitwach o życie latorośli przyrzekają pierworodnego Bogu. W ten sposób chłopiec trafia do monastyru, gdzie wychowuje go templariusz. Tu latami szkoli się w fechtunku, jeździe konnej i lingwistycznej analizie eposów rycerskich.
Kiedy wreszcie osiąga dojrzałość i zwolniony z obietnicy może powrócić do domu, znów popada w tarapaty. Życie poza murami klasztoru okazuje się znacznie bardziej skomplikowane. Toczą się rozgrywki o władzę, szerzy się ludzka nienawiść i obyczajowa obłuda. W efekcie podłych intryg Arn zostaje siłą wysłany na krucjatę do Ziemi Świętej, a bliska mu osoba niesprawiedliwie uwięziona.
Ten najdroższy film w dziejach skandynawskiej kinematografii to adaptacja powieściowej serii poczytnego szwedzkiego pisarza Jana Guillou, autora prozy szpiegowskiej, autobiograficznej powieści Zło (zekranizowanej przez Mikaela Håfströma) oraz trylogii Templariusz. Niestety pierwowzór, jakikolwiek by był, został tu poddany daleko idącym przeróbkom.
Najpierw bowiem skandynawscy filmowcy zrobili z trylogii Guillou filmową dylogię, a potem jeszcze skrócili ją do jednoczęściowego filmu, który właśnie trafia na nasze ekrany. Trudno ocenić więc potencjał zarówno opowieści, jak i produkcji filmowej, bo dostajemy do wglądu zaledwie wersję a la Reader's Digest. Co było do przewidzenia, wrażenia z odbioru są raczej nieciekawe.
Superprodukcja nuży, bo jest chaotyczna — z jednej strony są tu dłużące się zastoje w akcji, z drugiej mnogość drugoplanowych wątków, które rwą się raptownie, zostawiając dziury w opowiadaniu. Jednocześnie język całej narracji jest niezwykle uproszczony — trochę jak w naszych ekranizacjach lektur szkolnych, prowadzona jest ona tak, by nawet ośmiolatek nie miał trudności z nadążeniem za przebiegiem wydarzeń.
Dialogi są natomiast toporne i stanowią mieszankę historycznego patosu i melodramatycznego banału. Wreszcie w warstwie wizualnej jest to — jak w tego typu produkcjach — cepelia: pejzaże zielonych dolin, po których pomykają kare konie, tasowane są z widokiem skrzącej się złotym słońcem pustyni czy zachodem słońca nad Jerozolimą.
Jedyna godna pochwały decyzja twórców to zachowanie realiów językowych — usłyszymy tu obok angielskiego arabski, szwedzki i francuski. Niestety innych plusów ani nie widać, ani nie słychać. Nie zachwyca ani charakteryzacja, ani kostiumy; bohaterowie biegają w śnieżnobiałych sukmanach z czystymi paznokietkami, a przecież standardy higieniczne były w tych czasach bardzo niskie.
Najbardziej jednak boli płaski rysunek psychologiczny postaci; to ludzkie marionetki, które niczym średniowieczne alegorie mają tylko jedną silnie wyeksponowaną cechę charakteru — nikczemność, prawość, lubieżność, sadyzm, szlachetność itd. Obsada, która w większości święci triumfy w hollywoodzkich produkcjach lub jest znana z przebojów kina skandynawskiego, też nie potrafiła tchnąć życia w tę kostiumową sztampę.
Większość z nich gra na jednej minie, zwłaszcza pierwszoplanowy Joakim Nätterqvist, przystojniak o tępym spojrzeniu, który jest najwyraźniej odpowiednikiem naszego Zakościelnego — ma dobrze wyglądać i niewiele więcej się od niego wymaga.
Nie będę tu bawić się w wyliczanie błędów montażowych, których jest całkiem sporo i które wynikły ze skracania dłuższej całości. Nie chcę też nikogo zanudzać wskazywaniem historycznych przekłamań.
Wystarczy powiedzieć, że filmowi Petera Flintha daleko do Imienia Róży czy nawet Królestwa Niebiańskiego. Może warto zaczekać na wydanie DVD, o ile będzie ono oferować film w nieokrojonej długości. Choć i po tym ostatnim nie obiecywałabym sobie zbyt wiele. Skandynawskie dokonania kinematograficzne latami wpędzały naszych filmowców w kompleksy. Dziś okazuje się, że z materią historycznych romansów na Północy radzą sobie równie kiepsko, a może nawet gorzej niż my.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze