"9 Songs", reż. Michael Winterbottom
DOROTA SMELA • dawno temuWinterbottom raz jeszcze o miłości i relacjach międzyludzkich. Tyle, że inaczej niż to było w Z tobą lub bez ciebie, bo tu więź bohaterów wyraża się niemal wyłącznie poprzez akt płciowy. W estetycznie sfilmowanej intymności dominuje nuta pikanterii, pełna cielesnych dialogów i ginekologicznych zbliżeń. Oto hymn na cześć młodości i heteroseksualności: filmowa parka obcuje ze sobą fizycznie we wszystkich 9 sekwencjach, na kilka różnych sposobów, posiłkując się niekiedy scenariuszami sado-maso.
Winterbottom raz jeszcze o miłości i relacjach międzyludzkich. Tyle, że inaczej niż to było w Z tobą lub bez ciebie, bo tu więź bohaterów wyraża się niemal wyłącznie poprzez akt płciowy. W estetycznie sfilmowanej intymności dominuje nuta pikanterii, pełna cielesnych dialogów i ginekologicznych zbliżeń. Oto hymn na cześć młodości i heteroseksualności: filmowa parka obcuje ze sobą fizycznie we wszystkich 9 sekwencjach, na kilka różnych sposobów, posiłkując się niekiedy scenariuszami sado-maso.
Trudno jednak byłoby film Winterbottoma określić mianem pornograficznego. Błąd w sztuce? Nie, raczej autorski zamysł, który celowo poprzez specyficznie wystylizowanie tych zbliżeń (subtelnie kadrowanych, pokazujących częściej emocje na twarzach niż genitalia i otulonych delikatnym pianinem Michaela Nymana) nie służy tu w najmniejszym stopniu stymulowaniu prymitywnych popędów. Wszak podstawowym wyróżnikiem pornografii jest całkowita obcość i brak zaangażowania emocjonalnego uczestników seksualnych zmagań. Zatem nic, co robiliby ze sobą miłujący się wzajemnie ludzie nie może być do końca wulgarne, ani perwersyjne, czyli w domyśle ekscytujące dla poszukujących taniej podniety podglądaczy.
A wygląda na to, że o miłość tu właśnie chodzi. Piękna-dwudziestoletnia Amerykanka Lisa (Margo Stille) i nieco starszy od niej Brytyjczyk Matt (Kieran O'Brien) poznają się na koncercie rockowym i zamieszkują razem. Ich bycie razem nie poddane żadnej obróbce dramaturgicznej sprawia wrażenia podejrzanego ukradkiem przez okno kuchenne. Gotują, snują się po małym czynszowym mieszkanku, uprawiają niespieszny seks i wymieniają banalne myśli. Jest w tym pewien brak napięcia, nudnawa aura szarego londyńskiego popołudnia. Jest też jednak siła organoleptycznego wręcz doświadczania ulotności chwil, z których składa się romans dwojga ludzi.
Dziewięć sekwencji domowych przeplata Winterbottom z dziewięcioma scenami koncertowymi. Black Rebel Motorcykle Club, The Von Bondies, Elbow, Franz Ferdinand i inne modne na Wyspach młode grupy grają wespół ze starymi wyjadaczami — prekursorami alternatywnego rocka (The Dandy Warhols, Primal Scream). W tych wtrąceniach Winterbottom nie tylko szkicuje obraz londyńskiej sceny muzycznej i historię gatunku w pigułce. Rockmani dośpiewują niejako komentarz do toczącego się równolegle romansu Matta i Lisy. W tytułowych dziewięciu piosenkach znaleźć można bowiem pełne prostego zachwytu teksty o sile uczuć, ale i gorzkawe wyznania klienta drogiej prostytutki. Oto muzyczna ilustracja uczuciowej sinusoidy, ambiwalencji emocjonalnej, jaka prowadzi Mata i Lisę przez codzienność: sielankę pościelowych czułostek, sprzeczki i łzy skruchy dziewczyny po nocy spędzonej w barze go-go.
Posługując się zdjęciami cyfrowymi i pustym scenariuszem Winterbottom wyraźnie stara się uzyskać efekt paradokumentu, który zastosował wcześniej z powodzeniem w opowieści o afgańskich uchodźcach (In this World) i historii popularnego klubu Hacjenda w 24 Hour Party People.
Ponoć 9 Songs zostało oparte na motywach skandalizującej powieści Michela Houellebecqa, której tematem jest emocjonalne i moralne zblazowanie mieszkańców krajów gospodarki dobrobytu, wykorzystujących seksualnie biedotę z Trzeciego Świata. Z tego długiego opisu do 9 Songs stosuje się jedynie przymiotnik “seksualnie”, który włącza obydwa utwory do zbioru rozerotyzowanych obrazów współczesności. Para z Platformy – Valerie i Michel — znalazła bezpieczną przystań w swoich ramionach po trudach przedzierania się przez bogatą ofertę turystyki seksualnej i przemysłu porno. Miłość sprowadzona została do “opartego na przywiązaniu związku przeznaczonego do zaspokajania instynktów sympatycznych”.
Czyżby Winterbottom – z pozoru poeta, który cielesność wyzuł z cielesności – w głębi duszy podzielał pesymizm francuskiego pisarza? I czy wobec tego rozstanie Lisy i Matta należy rozumieć jako znudzenie się bohaterów ich młodymi ciałami? Czy brytyjski reżyser podpisuje się pod gorzkim stwierdzeniem, że miłość to tylko społeczna propaganda, która usprawiedliwia “seksualne obżarstwo”? W tym kontekście 9 Songs z wysmakowanej estetycznie kroniki żywota dzisiejszych Adama i Ewy zmieniałby się w zwykłego pornola. Być może dwuznaczna wymowa filmu jest jego mocą, co potwierdzają selekcje z prestiżowych festiwali filmowych, które odwiedził. Mnie osobiście Winterbottom ani tą mglistością nie uwiódł, ani nie podkręcił, ani też na szczęście nie zaraził humanistycznym fatalizmem. Zapamiętam 9 Songs jako najmniej przejmujący z wszystkich jego obrazów.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze