"A właśnie, że tak!", reż. Michael Lehmann
DOROTA SMELA • dawno temuKomedia romantyczna z motywami obyczajowymi, które za oceanem już dawno przestały szokować, a jednak z pewnością rozjuszą niejednego Polaka. Swaty, randki internetowe, gra na dwa fronty i soczyste dialogi o seksie to składniki niefrasobliwej treści filmu Michaela Lehmanna, którego główną bohaterką jest apodyktyczna właścicielka firmy cateringowej na siłę pragnąca uszczęśliwić swoje trzy dorosłe córki.
Szczególnie zmartwiona losem najmłodszej i wciąż samotnej Milly pani Wilder postanawia osobiście znaleźć córce kawalera. Wyzwolona, niechlujna i często wybuchająca niekontrolowanym chichotem panna ma już dość presji, jaką wywiera matka, lecz wciąż nie potrafi odmówić i pozwala sobą sterować. W ten sposób pada ofiarą internetowych swatów. Nieświadoma zaaranżowanego przez matkę castingu umawia się z wybranym przez nią chłopakiem, biorąc go za przypadkowego uczestnika bankietu. Sprawy rozwijają się szybko i pomyślnie, dopóki ich biegu nie pokrzyżuje pewien muzyk po przejściach. Chłopak z gitarą też będzie chciał stać się parą dla pachnącej ciastkami i wróżącej z francuskich sufletów Milly.
Niektórzy panowie mogą się początkowo nabrać na wizerunek słodkiej kuchareczki, która jednak okaże się cichą wodą. Więcej nie zdradzę, by nie psuć zabawy. Niech wam wystarczy tyle, że dziewczyny w tym filmie mówią niemal wyłącznie o byłych facetach, bezlitośnie komentując ich marne możliwości i budowę anatomiczną. Mężczyzna jest tu zdecydowanie uprzedmiotowiony, nawet jeśli momentami oznacza to bycie przedmiotem westchnień. Znacznie więcej i ciekawiej mówi się w filmie o skomplikowanych relacjach matka-córka. Zażyłość i silne uczucia prowadzą w tej żeńskiej rodzinie (nie wiadomo, co stało się z ojcem panien) zarówno do częstych sporów, jak i nieustających telekonferencji, w których kobiety relacjonują sobie na gorąco swoje życie intymne. W tym nieco przejaskrawionym obrazie stosunków "międzydamskich" jest sporo prawdy na temat toksycznej więzi z nadopiekuńczym rodzicem.
A właśnie, że tak! to produkcja zawstydzająco skromna i pełna niedoróbek. Wystarczy spojrzeć na obsadę. Diane Keaton niczym lokomotywa ciągnąca ciężkie wagony musi pojawić się w większości scen, by zniwelować wrażenie telenoweli, które kreują grający tu w pozostałych rolach aktorzy. Niestety łącznie z uparcie lansowaną na dziewczynę z sąsiedztwa Mandy Moore, która cierpi na syndrom pospolitości i braku cech szczególnych. Scenariusz jest chaotyczny i szczególnie w pierwszej połowie wprowadza spore zamieszanie w warstwie czasowo-przestrzennej. Fabuła skrajnie naiwna i w swej głupocie aż zabawna, a dialogi z rzadka tylko błyskotliwe. Z drugiej strony całość jest mniej ugłaskana i mniej politycznie poprawna niż komedie z Meg Ryan. Jest tu nie tylko sporo psychologicznego autentyzmu, ale też kilka niezłych gagów, nad którymi unosi się montypythonowski duch (patrz scena końcowa z udziałem staruszków).
Nie jest to może arcydzieło, ale da się obejrzeć, szczególnie w letni wieczór, kiedy nasze wymagania są znacznie zaniżone po całodziennej walce z upałem i marzymy już tylko o klimatyzacji w sali kinowej.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze