„Miasto 44”, Jan Komasa
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTo chyba pierwszy od czasu Białoszewskiego obraz powstania przejmująco wiarygodny, odarty z ideologii, oparty na empatii i zrozumieniu. I tym samym szalenie przejmujący. Jednocześnie druga połowa filmu wymęczy was niemiłosiernie.
Zacznę nietypowo. Przyznam się do własnej bezsilności. Być może nie potrafię napisać obiektywnej recenzji „Miasta 44”. Powstanie to temat wciąż bliski, bolesny i wymykający się łatwej klasyfikacji. Na film, który opowie o nim w sposób aktualny, współczesny czekaliśmy ponad 10 lat. Wreszcie jest i tu zaczynają się kłopoty. Bo przyznaję, że zamierzam obrazu Komasy bronić. Jednocześnie, mimo najszczerszych chęci, nie mogę napisać o rewelacji, przełomie, „lekturze obowiązkowej”. Postawiony przed elementarnym pytaniem „czy iść?” będę (niczym „polski recenzent”) kręcił, kluczył i unikał jednoznacznej odpowiedzi.
Bo „Miasto 44” to film pęknięty na dwie części. Pierwsza godzina pokazuje nam Warszawę w przeddzień wybuchu powstania, druga skupia się na konflikcie zbrojnym i jego tragicznych konsekwencjach. Nim zacznę wychwalać świeżość, naturalność, odkrywczość części pierwszej, przyznaję: druga jest porażką. Nie mogło być inaczej: Hollywoodzcy specjaliści od wielkich widowisk nie tknęliby tematu wojny wewnątrz miasta nie dysponując budżetem rzędu 100–150 milionów dolarów. My (typowo nadwiślańskie „z motyką na słońce”) zaryzykowaliśmy z (śmieszną w tych warunkach) sumą 25 milionów złotych. I niestety: czuć to na każdym kroku. Pal sześć, że efekty specjalne raz po raz przypominają kurioza w rodzaju „Wiedźmina”. Że charakteryzacja poranionych bohaterów sprawdziłaby się co najwyżej na halloweenowej imprezie. Że lepszą panoramę płonącego miasta zafundowałby nam każdy, kto sprawnie obsługuje photoshopa. Gorzej, że braki finansowe uniemożliwiły Komasie pokazanie niezwykłej dramaturgii powstania. Rzeź Woli, ewakuacja Starówki, Czerniaków to jedynie rzucane w dialogach hasła. Na ekranie widzimy kilka zasypanych gruzem lokalizacji, z których reżyser próbuje wykrzesać dramat powstania. Efekt jest mizerny, a szkoda, bo Komasa ów dramat doskonale rozumie. Pozbawiony środków próbuje zarysować go na artystyczną modłę: czuć tu inspirację m.in. „Okropnościami wojny” Goyi i przede wszystkim „Umarłą klasą” Kantora. Oniryczne kadry, snujące się niczym upiory niedobitki powstańców, obłęd na ich twarzach: wszystko to jest adekwatne, przez pierwszy kwadrans robi naprawdę duże wrażenie, ale w większej dawce okazuje się zwyczajnie niestrawne. I (niestety!) groteskowe.
[Wrzuta]http://filmwppl.wrzuta.pl/film/8TjL62eDqWN/miasto_44_-_oficjalny_zwiastun_nr_2&autoplay=true[/Wrzuta]
Co innego część pierwsza! To bodaj najciekawsza i wydaje mi się, że trafna analiza genezy powstania. Komasa odrzuca polską martyrologię, nie karze nam wierzyć w niezłomnych harcerzy, dla których liczyły się jedynie Bóg, Honor, Ojczyzna, patriotyzm itd. Miast tekturowych postaci wyimaginowanych bohaterów widzimy zwyczajną młodzież. Wystrojoną, zawadiacką, pragnącą przygody. Chłopaki garną się do konspiracji, bo „w konspiracji są najładniejsze dziewczyny”. Dziewczyny też chcą zwracać ich uwagę, chcą być w centrum zdarzeń, w ogóle (za co skłonny jestem bić Komasie gromkie brawa) cała „wiara” niesie tu na barykady te same emocje, z którymi w latach 80. dzieciaki ruszały do Jarocina, a w 90. (wtedy już na szczęście nie było z kim walczyć) na straceńcze, ociekające narkotykami rave-house-party. Brzmi groteskowo? W żadnym razie! Tak po wielokroć opowiadali mi o początkach sierpnia 44 autentyczni powstańcy: wspominali szpan, szyk, chęć zaimponowania rówieśnikom. Komasa idzie tym tropem i wygrywa. Także dlatego, że unika uproszczeń. Po wielokroć pokazuje, z jaką wściekłością traktowali „harcerską wojenkę” tzw. zwykli mieszkańcy Warszawy. Niezwykłe napięcie ostatnich dni przed Godziną W opiera na ekspozycji absurdalności całego pomysłu: w szeregach powstańczych dominują nastolatki, w dodatku wierzące, że czeka ich 2–3 dni znakomitej zabawy, potem już tylko sława i chwała… czujemy nastrój nadciągającej (i nieuchronnej) katastrofy. Kolejne brawa należą się reżyserowi za uniknięcie typowo „polskich” błędów. A więc np. Komasa nie straszy nas Szycem i Karolakiem, przeciwnie: stawia na „nieopatrzone” twarze. W kluczowych rolach obsadza (nierzadko bardzo zdolnych) debiutantów. Efektem jest autentyzm, wiarygodność. Pierwsza połowa „Miasta 44” naprawdę robi kolosalne wrażenie. I zasługuje na bardzo wysokie oceny.
[Wrzuta]http://filmwppl.wrzuta.pl/film/2t4dsTfdNBH/miasto_44_-_aktorzy_o_filmie[/Wrzuta]
Dalej, jak już pisałem, energia siada. Co ciekawe krytycy skupiają się w ostatnich dniach głównie na jałowej dyskusji pt. czy Komasa miał prawo ilustrować powstańcze kadry muzyką Lany Del Rey, Skrillexa itd. Oczywiście, że tak! W końcu to film o nastolatkach. Stąd cała (tak chętnie piętnowana przez sędziwych recenzentów) popkultura jest tu jak najbardziej na miejscu. Inna sprawa, że reżyser niekiedy gubi się w ujęciach a’la MTV. Halucynacyjne, psychodeliczne, teledyskowe kadry rewelacyjnie (i upiornie) sprawdzają się w kanałach; dubstepowa scena seksu w ruinach to kwintesencja powstańczego obłędu, ale zdarzają się też wpadki. Nieznośnie kiczowata (czuć tu moim zdaniem chciwe, producenckie oko) stopklatka w kadrze romantycznego pocałunku, nazbyt deklaratywny (i tym samym znowu: groteskowy) „Dziwny ten świat” Niemena przy bombardowaniu cmentarza… Zdarzają się irytujące wpadki, ale większość popkulturowych „wtrętów” Komasy działa naprawdę znakomicie.
Stąd tak trudno o jednoznaczny werdykt. Ja namawiam: to chyba pierwszy od czasu Białoszewskiego obraz powstania przejmująco wiarygodny, odarty z ideologii, oparty na empatii i zrozumieniu. I tym samym szalenie przejmujący. Jednocześnie druga połowa filmu, jak pisałem, wymęczy was niemiłosiernie. Wyłuszczyłem plusy i minusy, wypunktowałem wzruszenia i groteskowe błędy. Dalej poddaję się: decyzję (wspomniane, sakramentalne „czy iść?”) musicie podjąć samodzielnie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze