"9. Kompania", reż. Fiodor Bondarczuk
WOJCIECH ZEMBATY • dawno temuWojenny. Jest 1989 rok, schyłek wojny afgańskiej. Grupa młodych radzieckich rekrutów przechodzi morderczy trening w elitarnych oddziałach desantowych. W kompanii służą ludzie z różnych środowisk, od ulicznego bandziora po malarza i studenta pedagogiki. W Afganistanie przejdą próbę życia, broniąc odległej placówki.
Film Fiodora Bondarczuka był wielkim przebojem w Rosji. Weteranów wojny w Afganistanie spotkał tam podobny los jak amerykańskich żołnierzy powracających z Wietnamu. Byli niechcianymi bohaterami bezsensownej i przegranej wojny. W ZSRR wojna ta była tematem tabu, podobnie jak obecnie w Rosji wojna w Czeczenii, równie krwawa i zbyteczna, do której odniesienia można odnaleźć w filmie.
Dziewiąta Kompania jest filmem kontrowersyjnym i na swój sposób perfidnym. Niby to pokazuje okrucieństwa wojny, ale tak naprawdę jest apoteozą dzielnego rosyjskiego "pacana" w mundurze. Rzadko równie wyraźnie unaocznia się stara prawda, że czysto estetyczna wartość dzieła sztuki nie musi iść w parze z jego wartością moralną.
Artystycznie rzecz jest ambitna i udana. Film jest znakomicie zrealizowanym widowiskiem batalistycznym. Pod względem nastroju, ekspresji i kolorystyki bije na głowę większość amerykańskich superprodukcji, z Szeregowcem Ryanem na czele. Urzeka sugestywną muzyką, intensywnością ujęć i ogólnym patosem. Nierzadko balansuje na granicy kiczu, ale wychodzi z tego niebezpieczeństwa obronną ręką. Jest brutalny, krwawy i widowiskowy, często zabawny, niekiedy poetycki. To świetna mieszanka, znać w niej inspirację m.in. genialnym obrazem Stanleya Kubricka Full Metal Jacket, z trawestacją konkretnych scen włącznie. Postacie zarysowane są śmiałą kreską, herosi ZSRR przypominają słynnych marynarzy z Kronsztadu, awangardę rewolucji. Widz może naprawdę polubić osoby, które zaraz skoszą serie z broni maszynowej.
Zachowane zostały wszelkie reguły warsztatu i dramaturgii, ale ucierpiała prawda. Niektóre sekwencje to sprawna i bezczelna manipulacja. Chociażby ta, w której dzielny radziecki sołdat zostaje zdradziecko zabity w wiosce. Ból jego przyjaciół i usprawiedliwia smutny los wioski, którą katiusze rozbijają w pył…
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Film o zbrodniczej wojnie nie może być oceniany w oderwaniu od faktów. Te rzeczy zdarzyły się naprawdę. Reżyser skupił się na widowiskowym i heroicznym aspekcie wojny, uderzył też w nutkę nostalgii za utraconym imperium radzieckim. Nie ustosunkował się jednak do fundamentalnego problemu – czy można było napaść na tamten kraj i mordować jego mieszkańców dla górnolotnej idei "powstrzymania amerykańskiego imperializmu"? Pytanie jest aktualne, jako że również dziś Afganistan jest okupowany przez obce wojska, tym razem w imię "szerzenia demokracji i walki z terroryzmem".
Tak naprawdę w Dziewiątej Kompanii nie następuje żadne rozliczenie z wojną afgańską. Reżyser twierdził, że Rosjanie dosyć się już kajali za swoje zbrodnie, że czas na odzyskanie narodowej dumy. Może jednak należałoby szukać powodów do chwały gdzie indziej. Bohaterowie filmu pokazani są jako dzielni, twardzi młodzieńcy spełniający swój patriotyczny obowiązek. A byli po prostu kolejną hordą najeźdźców, ludzi na tyle głupich czy indoktrynowanych, że dali się wplątać w brudną, imperialną wojnę. Za to broniący swojego kraju partyzanci jawią się jako krwiożercze bestie, fanatyczni mordercy. Mają przewagę liczebności i sprzętu (sic!), co jest kolejnym przekłamaniem. Równie dobrze można by nakręcić budujący film o żołnierzach Wehrmachtu. Taki, w którym ci dziarscy chłopcy bronią się w Warszawie przed bandytami z AK, zasypującymi ich gradem koktajli Mołotowa…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze