„O północy w Paryżu”, Woody Allen
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temu76. letni Allen zadziwia energią. Zaprasza na wycieczkę do Paryża. Odrzucił technikę autoplagiatu. Przestał kpić z damsko-męskich paradoksów, z goniącej za młodością starości. Postawił na czystą magię kina. Iluzję, która zawładnie sercem widza. Masa humoru, urocza prezentacja legendarnych postaci, kapitalna gra kontekstem. Drwina z marzycieli i amerykańskich turystów. Ogląda się ten film z rozmarzonym uśmiechem, uczuciem wszechogarniającego ciepła.
76. letni Woody Allen zadziwia energią. Co roku premiera nowego filmu! I trwa to już ponad 40 lat. Przy takiej regularności i jemu zdarzały się słabsze obrazy. Ale mniej więcej od czasu Wszystko gra (2005) Allen złapał kolejny (bo przecież już nie drugi) oddech. Najwyraźniej inspirują go podróże. Pokazywał nam już Londyn, Barcelonę, w przyszłym roku pokaże Rzym. Tym razem zaprasza na wycieczkę do Paryża.
Gil (Owen Wilson) i Inez (Rachel McAdams) wybierają się do miasta zakochanych w podróż przedślubną. On jest wziętym hollywoodzkim scenarzystą, ale też sfrustrowanym (bo wciąż niedoszłym) pisarzem. Marzycielem, który uważa, że urodził się zbyt późno (fascynuje go artystyczna historia Paryża lat 20). Inez przeciwnie: to twardo stąpająca po ziemi pragmatystka. Fantazje narzeczonego traktuje pobłażliwie, dla niej najważniejsze są przygotowania do ślubu. I tak oboje spędzają czas w towarzystwie rodziców Inez i jej dawnego przyjaciela, wykładającego na Sorbonie Paula (Michale Sheen). Dla niej są to wymarzone wakacje, on bezkrytycznie zachwycony Paryżem coraz częściej wymyka się na samotne spacery śladami swoich literackich mistrzów. Któregoś wieczora, dokładnie o północy grupa rozbawionych ludzi wciąga go do zabytkowej taksówki. Auto okazuje się wehikułem czasu. W środku czeka na Gila Ernest Hemingway. Wspólnie udają się na imprezę, gdzie poznają m.in. F. Scotta Fitzgeralda i Cole’a Portera. Później całe towarzystwo przenosi się do salonu Gertrudy Stein, by spotkać tam m.in. wykłócającego się z gospodynią Picassa. Od tej pory Gil codziennie o północy wskakuje do magicznej taksówki.
Allen znany jest ze swojej przewrotności, ale dawno już nie oszukał mnie tak zręcznie. Bo początek O północy w Paryżu rozczarowuje. Po serii tak udanych filmów jak Co nas kręci, co nas podnieca, czy Poznasz przystojnego bruneta wydaje się brakować tu błyskotliwej konstrukcji, umiejętnie nakreślonych konfliktów itd. Z początku drażni stereotypowo wyidealizowany, pocztówkowy Paryż, irytuje nazbyt mocno małpujący stare role Allena Owen Wilson. Podróż w czasie zaserwowana jest niedbale, jakby reżyser wcale nie dbał o to, czy pomysł wypadnie przekonująco. Allen nie wygrywa też intrygującego niedopowiedzenia (Gil rzeczywiście podróżuje w czasie, czy jedynie marzy?). Ale to wszystko pozory. Bo kiedy naiwność wyobrażeń bohatera zaczyna budzić poważne wątpliwości, widz orientuje się jednocześnie, z jak wielką przyjemnością zwiedza salony dwudziestolecia. Tym razem Allen odrzucił przyświecającą mu w ostatnich latach technikę autoplagiatu. Przestał kpić z damsko-męskich paradoksów, z goniącej za młodością starości itd. Niczym w Purpurowej róży z Kairu postawił na czystą magię kina. Iluzję, która zawładnie sercem widza. Podaruje mu alternatywną rzeczywistość, w której najchętniej pozostałby na długo. I tak właśnie dzieje się o północy w Paryżu. Oczywiście, czeka nas tam masa humoru, urocza prezentacja legendarnych postaci, kapitalna gra kontekstem. Gra nieprzekombinowana, bo Allen nie wymaga od widza erudycyjnej wiedzy, przeciwnie, bawi się prostymi do odczytania stereotypami. Hemingway zapija się opowiadając o spotkaniach ze śmiercią, Fitzgerald ugania się za Zeldą, Picasso i Dali w obłąkanym szale szkicują przyszłe arcydzieła, a Bunuel i T.S. Eliot… ale więcej zdradzać nie wypada. Dość powiedzieć, że takich scen jest tu mnóstwo. Że wszystkie są przezabawne. I, że nie one są tu najważniejsze. Bo po latach prześmiewczej zgrywy Allen po raz kolejny złożył hołd unikalnej magii kina. Celuloidowej iluzji, która pozwala na urzeczywistnienie każdej fantazji. W dodatku wrobił w ten hołd nas, widzów. Bo ogląda się ten film z rozmarzonym uśmiechem, uczuciem wszechogarniającego ciepła i przeświadczeniem, że w takim świecie moglibyśmy przebywać godzinami. Końcowi projekcji towarzyszy bolesne „ale jak to, to już ?”. A gdzieś za kurtyny Allen dopowiada: „Drodzy państwo, takie czary, to tylko w kinie!”.
Oczywiście Allen nie byłby sobą, gdyby w finale nie zaserwował odrobiny ironii. I faktycznie dostaje się tu eskapistom, marzycielom, ale też amerykańskim turystom itd. Ale jest to ironia lekka, pobłażliwa, zabarwiona masą sympatii. Tym razem Allen najwyraźniej postanowił podnieść nas na duchu, ofiarować specyficzne ciepło, które wynosi się wychodząc z kina. I naprawdę warto taki prezent od niego przyjąć.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze