"Lęk i odraza w Las Vegas", Hunter S. Thompson
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPowieść o świecie pozbawionym wszelkiej nadziei. Przykład „zgniłej” kultury Zachodu. Amerykański sen wali się w drzazgi: wszyscy wokół ćpają. Całość przypomina sen paranoika, pełen niesamowitych wizji, opowiedziany dynamicznym językiem. Szaleństwo odmalowano z chirurgiczną precyzją, każde słowo nie pozostaje przypadkowym. Autor wydaje się z powieścią sprzęgnięty, nie pozwala na dystans ani sobie, ani czytelnikowi.
Zabawne – byłem święcie przekonany, że Lęk i odraza w Las Vegas już dawno miało swą polską premierę, nie rozumiem nawet, jakim cudem do tego nie doszło, a już całkiem pojąć nie sposób, jakim cudem, ta powieść umknęła komunistom. Trudno bowiem o bardziej mocarny przykład „zgniłej” kultury Zachodu.
Lęk i odraza w Las Vegas, opublikowane na początku lat siedemdziesiątych uczyniły z jej autora gwiazdę pierwszej wielkości. Nie bez znaczenia pozostawał wątek autobiograficzny – główny bohater jest przecież alter ego Thompsona, który również nie miał zwyczaju się oszczędzać. O czym to jest, wie każdy, zresztą, ekranizacja popełniona przez Terry’ego Gilliama cieszy się u nas statusem kultowym. Dwóch facetów po trzydziestce wyrusza do Vegas z roboczą intencją napisania reportażu z wyścigów samochodowych, naprawdę jednak robią sobie totalny reset organizmów, biorąc wszelkie możliwe używki, bawią się potępieńczo i pędzą w ciemność. Właściwie tyle, całość przypomina sen paranoika, pełen niesamowitych wizji, opowiedziany dynamicznym językiem. Problem z książkami o ćpaniu jest taki, że, najczęściej, wiodą do jednej z dwóch pułapek. Mianowicie, wpadają w nachalną dydaktykę, a warstwa literacka ustępuje miejsca publicystycznej – nie ćpaj, nie wolno. Innym kłopotem jest, zamierzona lub nie, pochwała stanu odlotu, rozumianego po prostu jako sposób na życie, nie lepszy od innych, lub jedyne wyjście z sytuacji. Dzieje się tak bez rzeczywistych intencji autora, który chciał może i przestrzec, w zamian jednak zafascynował i poniekąd, posłał kilku czytelników na wycieczkę do dilera. Thompson unika jednego i drugiego.
Jego narkotyczna Odyseja aż skrzy od barwnych wizji, ale nim człowiek pomyśli, że też by tak chciał, dostaje w łeb bad tripem, osuwa się w ciemność razem z bohaterami. To trochę jak fantastyczna powieść o świecie takim jak nasz tylko dużo gorszym, pozbawionym wszelkiej nadziei. Zgodnie z podtytułem, amerykański sen wali się w drzazgi: wszyscy wokół ćpają, a ci, przypadkowo trzeźwi, okazują się kompletnymi matołami, jak w błyskotliwej scenie konferencji poświęconej walce z narkotykami. Nie jest też tak, że świat rozpada się przed oczyma dwójki naćpanych facetów, on rozleciał się już dawno, po prostu narkotyki służą za barwny filtr, dzięki czemu rozpad uzyskuje inne barwy.
Wbrew niedawnym hipisom, nie pokazują prawdy, bo tej zwyczajnie nie ma, nie są też odpowiedzią na żadne problemy – bohaterowie ćpają bo lubią, ćpają bo muszą, ćpają, bo życie na trzeźwo robi się zwyczajnie nie do wytrzymania. Zapewne mają dobre życia, niczego nie brakuje, a mimo to wyczyniają ze sobą rzeczy straszne, zarazem dostosowując się do rozpadającego świata, sami się bowiem rozpadają.
Jeśli ktoś oczekuje narkotycznego bełkotu, to mile się rozczaruje – Thompson nie wszedł do grupy największych pisarzy amerykańskich bez powodu. Całe to szaleństwo odmalowano z chirurgiczną precyzją, gdzie każde słowo wydaje się cięciem i w żadnym wymiarze nie pozostaje przypadkowym. Precyzja nie oznacza jednak braku autentyzmu, Thompson wydaje się z powieścią sprzęgnięty, nie pozwala na dystans ani sobie, ani czytelnikowi.
Samo przekonanie o nieznośności świata w końcu zwyciężyło Thompsona – narkoman, szaleniec i geniusz strzelił sobie w głowę 20-go lutego 2005 roku. Prochy wystrzelono z armaty przy dźwiękach piosenki Boba Dylana.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze