„Mój rower”, Piotr Trzaskalski
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKino drogi. Pośród sielskich, mazurskich krajobrazów trzej panowie będą mogli wylać żale, zbliżyć się do siebie, poszukać wspólnego języka. Trzaskalski ukazuje ten proces w ciepłej, odrobinę bajkowej tonacji. Konflikty przełamane są sporą dawką humoru. Wiele wnosi też znakomite aktorstwo: Żmijewski zrywa z serialowym wizerunkiem. Ale prawdziwym odkryciem okazuje się Urbaniak.
Pamiętacie Ediego? W 2002 roku wydawało się, że Trzaskalski będzie najważniejszym twórcą tzw. młodego polskiego kina. Tym większym zaskoczeniem okazała się spektakularna klęska Mistrza i siedmioletnie oczekiwanie na kolejny jego film.
Bohaterami Mojego roweru są męscy przedstawiciele trzech pokoleń rodziny Starnawskich: uzależniony od alkoholu, podstarzały muzyk jazzowy Włodek (Michał Urbaniak), jego syn: światowej sławy pianista klasyczny Paweł (Artur Żmijewski) i wnuk: mieszkający w Londynie zbuntowany nastolatek, Maciek (Krzysztof Chodorowski). Kiedy porzucony przez żonę Włodek trafia do szpitala, dochodzi do spotkania po latach: Paweł i Maciek muszą zająć się dziadkiem. Czuć, że wszyscy trzej słabo się dogadują: pełno tu skrywanych żali, wzajemnych oskarżeń i pretensji. Skoncentrowany na własnej karierze Paweł chce szybko załatwić całą sprawę: jego zdaniem należy odnaleźć „mamę” i zmusić ją, by wróciła do „ojca”. Tak zaczyna się wspólna podróż na Mazury, gdzie podobno (wraz z nowym partnerem) mieszka Barbara Starnawska.
Poszukiwanie „mamy” okazuje się jedynie pretekstem, by pokazać skomplikowaną relację bohaterów. Trzaskalski trafnie stawia diagnozę: obserwujemy mężczyzn, którzy nie potrafią mówić o uczuciach. Miłość maskują drwiną, czułość nadmiarem oczekiwań itd. Włodek i Paweł to klasyczni egoiści: obaj nie sprawdzili się w roli ojców, stąd tak wiele tu pretensji. Trzaskalski sięga po klasyczne (a więc ukierunkowane na ewolucję bohaterów) kino drogi. I rzeczywiście: z początku chodzi jedynie o zwolnienie tempa, pochwałę nieśpieszności prowincjonalnego życia, celebrację małych radości itd. Ale pośród sielskich, mazurskich krajobrazów panowie będą mogli nadrobić zaległości, wylać żale, ponownie zbliżyć się do siebie. Poszukać wspólnego języka. Trzaskalski ukazuje ten proces w ciepłej, odrobinę bajkowej tonacji. Konflikty przełamane są sporą dawką humoru. Wiele wnosi też znakomite aktorstwo: Żmijewski zrywa wreszcie z serialowym wizerunkiem, tym razem bliżej mu do schwarzcharakteru. Ale prawdziwym odkryciem okazuje się Urbaniak: słynny skrzypek jazzowy, saksofonista debiutuje w dużej roli, ale wyraźnie czuje kino: jest naturalny, charyzmatyczny i przezabawny.
Ogląda się to dobrze, niestety: z czasem Trzaskalski pozwala sobie na zbyt wiele uproszczeń. Mój rower staje się przesłodzony. Do na zmianę wnikliwych i zabawnych dialogów wkrada się psychologiczny banał, finał okazuje się zwyczajnie łzawy. Czuć, że wyraźnie nawiązujący do osobistych doświadczeń, reżyser chce pozytywnych rozwiązań. A szkoda. Gdyby Trzaskalski dołożył tu znaną z debiutu przewrotność, mielibyśmy dzieło na miarę Ediego. A tak… ogląda się miło, ale niedosyt pozostaje.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze