"Nawiedzona narzeczona", Jeff Lowell
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuW filmie nieudane jest dosłownie wszystko. Poczynając od niewiarygodnie żenującego scenariusza. Zwroty akcji są idiotyczne, humor koszarowo - toaletowy. Zakończenie przewidywalne jak mało które. O pomstę do nieba woła poziom gry aktorów. Całość winna być opatrzona nalepką "dozwolone do lat dziesięciu". Film realizowano na poziomie uwłaczającym odbiorcy.
Były czasy, kiedy powstawały filmy takie jak Pretty Woman, Uwierz w ducha, Dirty Dancing itd. Widza nastawionego na lekką historię o uczuciach, z obowiązkowym happy endem i równie obowiązkową dawką śmiechu oraz wzruszeń traktowano z szacunkiem. Oferowano produkt lekki, przystępny, ale zrealizowany na poziomie nie uwłaczającym odbiorcy. Było, ale się skończyło. Obecnie twórcom komedii romantycznych przyświeca jedna, skądinąd znana z polskiego życia publicznego, idea - "ciemny lud to kupi". Z głębokim przekonaniem o nienaruszalności tej zasady Hollywood raz po raz serwuje pod szyldem "komedia romantyczna" filmy, które właściwie filmami nie są, ba, nawet nie próbują nimi być. Sitcom na szerokim ekranie z udziałem rozreklamowanych beztalenci — tak przecież łatwiej, szybciej, taniej, a i tak "ciemny lud to kupi".
Trwają przygotowania do ślubu Kate i Henry'ego. Niestety, na nerwowo krzątającą się po sali przyszłą pannę młodą spada element dekoracji — wyrzeźbiony w lodzie anioł. Ratować nie ma kogo i po co — zgon jest natychmiastowy. Witana w zaświatach przez anioła Kate urządza karczemną awanturę, w wyniku której nadprzyrodzona istota obraża się i odsyła niedoszłą pannę młodą, obecnie w niematerialnej postaci, na ziemię. Nie wyjawiając jej, na czym polega niezałatwiona sprawa, której musi dopełnić, by zaznać niebiańskiego spokoju. Rok później przyjaciele Henry'ego stają na głowie, aby wrócił on do normalnego życia. Siostra głównego bohatera podstawia mu zaprzyjaźnioną wróżkę-medium Ashley. Ashley ma fałszywie skontaktować się z Kate i zapewnić Henry'ego o jej błogosławieństwie. Duch ma życzyć sobie, aby Henry odnalazł nową miłość, a wraz z nią radość z życia. Ashley wzbrania się, dopóki nie zostaje jej przedstawiony Henry. Wróżka z miejsca zakochuje się w kliencie i — mając całkiem już prywatne motywacje — przystępuje do realizacji nakreślonego przez siostrę planu. Rodzi się miłość. Wszystko układa się dobrze, dopóki na sfingowanym seansie spirytystycznym nie pojawia się — widzialny jedynie dla Ashley — duch Kate. Kate wyczuwa, co się święci. Odtąd wszystkie zalety swojej niematerialnej postaci wykorzystywać będzie, by uprzykrzyć życie Ashley i odepchnąć ją od Henry'ego.
W Nawiedzonej narzeczonej nieudane jest dosłownie wszystko. Poczynając od niewiarygodnie żenującego scenariusza. Owszem, są tu rozliczne cytaty z wszelkiej maści filmów o duchach. Od pamiętnego Uwierz w ducha z Patrickiem Swayze poczynając (film chce być jego żeńską wersją), na Egzorcyście kończąc. Tyle, że nie jest to lekka, postmodernistyczna zabawa konwencją; przeciwnie — ma to jedynie maskować bezdyskusyjną impotencję twórczą autora scenariusza. Maskuje zresztą nieskutecznie. Zwroty akcji są idiotyczne, humor koszarowo-toaletowy (czyli pierdzenie, bekanie, niefortunne potknięcia kończące się tzw. "glebą" - cały ten repertuar), zakończenie przewidywalne jak mało które itd. Całość winna być opatrzona nalepką "dozwolone do lat dziesięciu". Wybaczcie mi mój idealizm, ale że wciągnie to i ubawi widza starszego — nie ma siły — nie uwierzę.
O pomstę do nieba woła poziom gry aktorów. Gwiazda Gotowych na wszystko Eva Longoria Parker, komicznie postarzona nadmiarem opalenizny (skóra spalona na czerń) jest jedynie parodią swojej serialowej postaci. W ogóle aktorstwo ktoś życzliwy winien Longorii wyperswadować. W serialu najwyraźniej jest po prostu sobą, próba zagrania czegokolwiek innego kończy się spektakularną klęską. I to nie po raz pierwszy (obok Nawiedzonej narzeczonej choćby w Dziewczynie moich koszmarów). A jednak szczyt kuriozum tkwi tutaj gdzie indziej. Zdaniem niżej podpisanego obserwujemy właśnie błyskawiczną karierą najgorszego aktora w historii Hollywood — Paula Rudda (Nigdy nie będę twoja, 40-letni prawiczek). Dotąd nie mogłem pojąć fenomenu popularności ewidentnie nieutalentowanego Adama Sandlera (obaj są gwiazdami tego samego gatunku, komedii romantycznej właśnie). Teraz pojąłem — Sandler nie jest taki zły, jak mi się wydawało. W zestawieniu z Ruddem jawi się jako podrzędny, ale jednak aktor. Co do Rudda idę o zakład, że właśnie rodzi się na naszych oczach etatowy zwycięzca wszystkich Złotych Malin. Efekty jego pracy są naprawdę przerażające. Rud w ogóle nie gra, on po prostu jest w kadrze. A charyzmy, której wymaga "samo bycie", nie ma za grosz. Ma za to klasyczną superkwadratową kalifornijską szczękę. I na tym jego zalety się kończą.
Wymieniać, co w tym filmie jest nieudane, można bez końca. Ale że nudnym i nieprzekonującym dla czytelnika jest recenzent programowo pastwiący się nad danym tytułem, narzuciłem sobie zadanie znalezienia w Nawiedzonej narzeczonej czegokolwiek godnego najmniejszej chociaż pochwały. I było to zadanie, które mnie przerosło. Po dwudziestu minutach niezwykle wytężonej pracy umysłowej poddałem się. Przykro mi, ale w Nawiedzonej narzeczonej nie udało się nic znaleźć.
Tak jak tydzień temu, recenzując Sierociniec, mogłem szczerze napisać, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak bardzo bałem się w kinie, tak teraz, równie szczerze muszę powiedzieć — nie pamiętam już, kiedy ostatni raz aż tak bardzo się w kinie wynudziłem. Stanowczo odradzam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze