"Lektor", Stephen Daldry
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuDawno już nie wchodził na nasze ekrany film obarczony tak wielkimi oczekiwaniami. Film ważny, sugestywny i mocny. To próba dotarcia do wartości uniwersalnych i przykład artystycznej odwagi. Piękne zdjęcia i kapitalne aktorstwo (Oscary i Globy dla Kate Winslet są w pełni zasłużone). Bezbłędnie kreowany nastrój.
Dawno już nie wchodził na nasze ekrany film obarczony tak wielkimi oczekiwaniami. To pierwsze po siedmiu latach przerwy wspólne dzieło Stephena Daldry'ego i Davida Hare'a — spółki odpowiedzialnej za powstanie Godzin. W dodatku obaj panowie wzięli na warsztat słynną książkę Bernarda Schlinka — jedyną współczesną niemiecką powieść, która sprzedała się w USA w wielomilionowym nakładzie. I nie jest to proste romansidło. Schlink podejmuje w niej wciąż aktualny problem odpowiedzialności za Holokaust. Do tego fura nagród dla odtwarzającej główną rolę Kate Winslet (przede wszystkim Oscar i Złoty Glob). Czy Lektor sprostał tym oczekiwaniom? Daldry i Hare stworzyli film tak bardzo niejednoznaczny, że nie potrafię udzielić na to pytanie prostej odpowiedzi.
Lata 50., powojenne Niemcy. Nastoletniego Michaela Berga (David Kross) dopada szkarlatyna. Chłopiec zatacza się, słabnie, wymiotuje. Pomaga mu obca kobieta. Po kilku miesiącach Michael wraca, by podziękować. Pomiędzy nim i 36-letnią Hanną Schmitz (Kate Winslet) wybucha romans. Odtąd co dzień Michael odwiedza Hannę: kochają się, po czym (na wyraźną prośbę kobiety) chłopiec czyta jej na głos arcydzieła światowej literatury (z czasem dowiemy się, że Hanna jest analfabetką). I chociaż ich romans od początku zalicza się do kategorii "niemożliwych", miłość kwitnie. Gaśnie niespodziewanie: któregoś dnia Michael zastaje puste mieszkanie… Osiem lat później Berg jest studentem prawa. W trakcie praktyk sądowych obserwuje procesy nazistowskich zbrodniarzy. Kiedy sądzone są strażniczki z obozu Auschwitz, główną oskarżoną okazuje się Hanna Schmitz. Zaważy to na całym życiu Michaela. Dorosły Berg (w tej roli Ralph Fiennes) wciąż będzie próbował zrozumieć, co tak naprawdę się wtedy wydarzyło.
Naprawdę trudno oceniać ten film. Przede wszystkim dlatego, że rozpatrywać go należy w co najmniej dwóch kategoriach: w warstwie znaczeniowej i formalnej. W tej pierwszej mamy do czynienia z majstersztykiem. Nie myślałem, że dożyję momentu, w którym napiszę: dobrze, że ten film zrobili Amerykanie. I tak naprawdę nie muszę tak pisać, bo Daldry i Hare, chociaż posługują się zasobami fabryki snów, z pochodzenia obaj są Anglikami. Tak czy siak gdyby Lektora nakręcił reżyser niemiecki, byłby to dialog z narodową traumą. W wydaniu angloamerykańskim mamy do czynienia z próbą dotarcia do wartości uniwersalnych. Przede wszystkim sam Holokaust nie pojawia się w filmie ani przez chwilę, obserwujemy jedynie jego konsekwencje. I to nie te historyczne czy polityczne, ale jednostkowe, indywidualne i bardzo osobiste. Daldry i Hare ukazali całą historię poprzez niezwykle ryzykowny filtr.
Nie ma tu żadnej oceny i żadnych wniosków. Nie dowiadujemy się niczego o motywacjach bohaterów. Sam film, brawurowo zresztą, wymyka się jakiejkolwiek kategoryzacji. Nie jest to ani dramat o winie, ani traktat o głupocie zła, ani melodramat o miłości niemożliwej. Tzn. Lektor jest po trosze wszystkimi tymi filmami jednocześnie, ale każdym z nich jest jedynie przez moment. Chwilę później gwałtownie wyrywa się z danego kontekstu, zmienia scenerię, otwiera nowe płaszczyzny znaczeniowe.
I tu rodzą się pytania: czy nie mamy przypadkiem do czynienia z twórcami, którzy chcą zrzucić z siebie odpowiedzialność za własne dzieło? Czy podejście typu: pokazujemy, ale nie oceniamy i — przede wszystkim — nie wyjaśniamy, nie zahacza o czyste epatowanie negatywnymi emocjami? Czy główną intencją nie było przypadkiem ominięcie jakiegokolwiek banału (to się akurat udało, ale czy nie stało się to kosztem pewnej zachowawczości)? Na te pytania każdy będzie musiał odpowiedzieć sobie sam. Bo równie dobrze można potraktować Lektora jako przykład artystycznej odwagi i odpowiedzialności. Jako głos dojrzałych twórców, którzy jako pierwsi nie bali się powiedzieć: nie rozumiemy tego, co się wtedy wydarzyło. Mówimy o największej tragedii w historii świata — naszym zdaniem udzielenie jakichkolwiek odpowiedzi jest po prostu niemożliwe. I to jest nasz wkład w niemilknącą od ponad sześćdziesięciu lat debatę.
Ale pozostaje też druga warstwa: czysto formalna. Czy Lektor jest filmem ważnym, mocnym, sugestywnym? Bez wątpienia tak. Ale czy jednocześnie jest prawidłowo skonstruowany, przejrzyście opowiedziany? I tu rodzi się problem. Bo obcujemy z przepięknymi zdjęciami, kapitalnym aktorstwem (Oscary i Globy są w pełni zasłużone), bezbłędnym kreowaniem nastroju. Ale sama narracja chwilami pęka pod naporem niezliczonych kontekstów i ciągłych zmian tonacji. Nie zawsze klarowna okazuje się też nieustanna żonglerka kilkoma planami czasowymi, w jakich jednocześnie rozgrywa się akcja filmu. Są tu najzwyklejsze dziury, tzw. zgrzyty, pewne rzeczy musimy sobie sami (przy odrobinie dobrej woli) dopowiedzieć.
I tu jest odpowiedź dla tych, którzy przede wszystkim chcą zobaczyć nowy film twórców Godzin. Bo dorastają (na szczęście!) kolejne pokolenia, dla których temat Holokaustu jest coraz bardziej abstrakcyjny. Ci przede wszystkim będą konfrontować Lektora z Godzinami. I tę konfrontację Lektor przegrywa. Godziny - chociaż jeszcze bardziej wielowątkowe i rozgrywające się w jeszcze większej liczbie równoczesnych planów czasowych — skonstruowane były z chirurgiczną wręcz precyzją. A poza tym operowały refleksją, którą każdy widz, niezależnie od wieku i narodowości, mógł odebrać wyłącznie w bardzo osobisty sposób. I dlatego, chociaż Lektor potwierdza niezwykły wprost potencjał duetu Daldry-Hare, tytułem, który zapewni obu panom trwałe miejsce w historii kina, pozostają wciąż przede wszystkim Godziny.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze