"W sieci kłamstw", Ridley Scott
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuZrealizowany z ogromnym rozmachem obraz działalności amerykańskiego wywiadu na Bliskim i Środkowym Wschodzie. W rolach głównych Russell Crowe i Leonardo DiCaprio. Odpowiedzialni za realizację autorzy scenariusza, zdjęć, montażu, scenografii i kostiumów to posiadacze oscarowych statuetek. Świadome użycie możliwości, jakie daje współczesna technika filmowa. Wyśmienite kino akcji.

Zrealizowany z ogromnym rozmachem obraz działalności amerykańskiego wywiadu na Bliskim (i Środkowym) Wschodzie.
Wybitny agent operacyjny CIA Roger Ferris (DiCaprio) po nieudanej akcji w Iraku zostaje przerzucony do Jordanii. Ma tam we współpracy z lokalnym wywiadem odnaleźć jednego z szefów Al-Kaidy, odpowiedzialnego za zamachy w Manchesterze Al-Saleema. W tym momencie zaczyna się gra, w której Ferris jest jedynie pionkiem. Rozgrywający to bezwzględny i arogancki szef CIA Ed Hoffman (wyśmienity Crowe) i na pozór będący jego zaprzeczeniem, elegancki i dystyngowany szef wywiadu Jordanii Hani Saalam (jeszcze lepszy Strong). Saalam stawia Ferrisowi warunek: ich współpraca ma być oparta na szczerej wymianie prawdziwych informacji. Zupełnie inny pomysł ma Hoffman: chce, by Ferris stworzył mistyfikację, której częścią będzie dezinformacja GID (czyli wywiadu Jordanii). Tak rodzi się tytułowa sieć kłamstw. Sieć pęka, kiedy na horyzoncie pojawia się poszukiwany Al-Saleem.
W sieci kłamstw to klasyczny przykład sytuacji, w której przedobrzyli marketingowcy. Wytworzyli nastrój oczekiwania na wielki film. Fakt, że sprzyjały im okoliczności. Mogli zarzucić wiele haczyków. Bo i Ridley Scott w życiowej formie (czego dowodem jest jego poprzedni, dalece lepszy od W sieci kłamstw film American Gangster). Bo w rolach głównych utytułowane gwiazdy — Russell Crowe i Leonardo DiCaprio. Wreszcie — bo odpowiedzialna za realizację ekipa (autorzy scenariusza, zdjęć, montażu, scenografii i kostiumów) to właściwie nieformalny klub posiadaczy oscarowych statuetek.

Dlaczego mówię, że marketingowcy przedobrzyli? Ano dlatego, że to oni odpowiedzialni są za cały szereg towarzyszących filmowi chłodnych recenzji. Można w nich wyczytać właściwie jeden zarzut — że nie jest to obraz wybitny, że to "tylko" wyśmienite kino akcji. Kolegom po piórze wypadałoby powiedzieć — daliście się oszukać. Bo W sieci kłamstw to dokładnie taki film, jakiego należało spodziewać się po Ridleyu Scottcie.
Scott od początku kariery budował wizerunek profesjonalisty, speca od każdej roboty. Kiedy sprzyjały temu okoliczności, kręcił filmy wybitne (Blade Runner, Obcy — 8 pasażer Nostromo). Jednocześnie zawsze przyjmował zlecenia na kino masowe. I wywiązywał się z tych zleceń lepiej niż ktokolwiek inny (wystarczy wspomnieć Helikopter w ogniu, Hannibala czy Gladiatora). W sieci kłamstw zdecydowanie zalicza się do tej drugiej kategorii. Czy należy czynić z tego zarzut? Póki 71-letni reżyser serwuje galopującą akcję sprawniej niż młodzi luminarze stylu — chyba nie wypada.
A tak jest w istocie. Tym, co uderza od pierwszych scen W sieci kłamstw, jest niezwykły profesjonalizm i świadome użycie możliwości, jakie daje współczesna technika filmowa. Podczas gdy głównym bohaterem kina akcji (co wyśmienicie można zaobserwować w nowym Bondzie czy całej serii o Jasonie Bourne'ie) stał się montaż tak szybki, że widz w gruncie rzeczy nie ma pojęcia, co dzieje się w oglądanej właśnie scenie, Scott kręci i montuje jeszcze szybciej. Używa jeszcze większej liczby kamer. Ale efekt osiąga klarowny. Ani na chwilę nie tracimy z oczu bohatera, cały czas widzimy, co mu zagraża, nadążamy za biegiem wydarzeń. I dalej — w czasach, gdy scenariusze stały się wyłącznie pretekstem do ukazania wspomnianych scen, u Scotta są one kulminacjami poszczególnych wątków, wynikają bezpośrednio ze scenariusza, mają sens. Tę wyliczankę można kontynuować w nieskończoność.

Kolejnym atutem filmu jest interesujący obraz działania tajnych służb. Oczywiście wszystko jest tutaj spekulacją, ale też inteligentnym przetworzeniem nielicznych docierających do nas informacji. Słyszeliście na pewno, że dla CIA banałem jest nie tylko sfilmowanie (z satelity) wnętrza waszego domu, ale nawet przeczytanie dokumentów leżących na waszym biurku? Ridley Scott bawi się niczym mały chłopiec, pokazując nam to wszystko wprost. Ale — na szczęście — jest to tylko dekoracja. Bo głównym tematem filmu jest świat wyzuty z moralności. Środowisko, które — teoretycznie w imię bezpieczeństwa narodowego — bez wahania morduje, bez mrugnięcia okiem naraża życie niewinnych ludzi, permanentnie nadużywa słynnej "licencji na zabijanie".
Nie byłoby to możliwe, gdyby nie wyśmienici aktorzy. DiCaprio z wpisanymi w swoją rolę wątpliwościami natury moralnej to jedynie tło, na którym właściwie wypaść mają ci źli, a więc szefowie obu wywiadów. To oni — Russell Crowe i Mark Strong — najsilniej przyciągają uwagę. Obaj zbudowali swe role w oparciu o kontrasty. Ed Hoffman — irytująco pewny siebie gbur i prostak, a jednocześnie przykładny ojciec rodziny, spędzający mnóstwo czasu w domowych pieleszach. Serwuje dzieciom śniadanie, strzyże trawnik — wszystko z nieodłączną słuchawką w uchu. Słuchawką, przez którą — pomiędzy jajecznicą a kawą — wydaje wyroki śmierci. Nie tylko na terrorystów. Gdy zagrożony jest cel operacji, bez wahania dekonspiruje informatorów, a nawet własnych agentów. To właśnie jest źródłem niezwykłej ekranowej magii pomiędzy Crowem i DiCaprio — Ferris doskonale wie, że Hoffman jest pierwszą osobą, której nie można ufać. Efektownie postarzony, grubszy (na użytek tej jednej roli) o ponad dwadzieścia kilo Crowe wypada elektryzująco.
Ale i tak cały film kradnie dla siebie Mark Strong. Jego Hani Saalam (szef GID) to zaprzeczenie Hoffmana. Niezwykle elegancki, władający wieloma językami, uprzejmy, delikatny, świadomy różnic kulturowych. Jest połączeniem absolwenta Oxfordu, angielskiego lorda i profesora orientalistyki. Ale od pierwszej sceny z jego udziałem wiemy — Hoffman to przy nim przysłowiowe małe piwo. To właśnie Hani jest człowiekiem, którego nigdy nie chcielibyśmy spotkać na swojej drodze. Jako czarujące uosobienie zła Strong nie po raz pierwszy (grał już m.in. w Oliverze Twiście, Syrianie, Gwiezdnym pyle) udowadnia, że jak mało kto zasługuje dziś na wielką międzynarodową karierę.

Oczywiście W sieci kłamstw nie jest filmem pozbawionym wad. Drażni zupełnie niepotrzebny wątek romansu Ferrisa, drażnią zbyt łatwe do odgadnięcia tego romansu konsekwencje. Mało realistyczna jest ostatnia scena filmu. Ale też jest zupełnie jasne — kiedy hollywoodzcy producenci wykładają na stół blisko sto milionów dolarów (a tyle kosztowało W sieci kłamstw), musi być kobieta, romans, itd. Na usprawiedliwienie Scotta trzeba dodać — dzieje się to wszystko niejako w tle, nie psuje całego filmu.
Na koniec powtórzę — kto ceni artystyczne produkcje Ridleya Scotta, kto czeka na nowego Blade Runnera czy choćby kolejne American Gangster, ten będzie musiał czekać dalej. W sieci kłamstw to po prostu wyśmienite kino akcji. Rzetelne, przejrzyste, nie urągające niczyim gustom. Znajomość wspomnianych już tutaj Bondów czy Bourne'ów uświadamia, że taka sensacja jest dziś gatunkiem wymierającym. I dlatego — polecam.

Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze