"Być jak Stanley Kubrick", reż. Brian W. Cook
DOROTA SMELA • dawno temuPolski tytuł odsyła do kultowej już komedii Spike’a Jonze’a i Charliego Kaufmana Być jak John Malkovich. Na dodatek tytułowy aktor tamtego obrazu i tutaj gra pierwsze skrzypce, a scenariusz podobnie jak tam oparty został na realnej postaci publicznej - niedawno zmarłym reżyserze, który w latach 70. i 80. nadawał ton anglosaskiej kinematografii. W odróżnieniu od wspomnianej komedii tytułowy gwiazdor nie bierze jednak czynnego udziału w akcji. Jego miejsce zajmuje nieudolny naśladowca Alan Conway, notabene postać autentyczna.
Polski tytuł odsyła do kultowej już komedii Spike’a Jonze’a i Charliego Kaufmana Być jak John Malkovich. Na dodatek tytułowy aktor tamtego obrazu i tutaj gra pierwsze skrzypce, a scenariusz podobnie jak tam oparty został na realnej postaci publicznej — niedawno zmarłym reżyserze, który w latach 70. i 80. nadawał ton anglosaskiej kinematografii. W odróżnieniu od wspomnianej komedii tytułowy gwiazdor nie bierze jednak czynnego udziału w akcji. Jego miejsce zajmuje nieudolny naśladowca Alan Conway, notabene postać autentyczna. (Scenariusz został luźno oparty na fragmencie biografii Conwaya).
W 1998 roku, gdy Kubrick kręcił swój przedśmiertny film Oczy szeroko zamknięte, pewien zmanierowany homoseksualista i zwykły lump nabił w butelkę pół Londynu, podając się za słynnego reżysera. Jego motywy były nader przyziemne — chodziło o banalne korzyści seksualne i finansowe. Conway uwodził ładnych chłopców i z niemałą wprawą uszczuplał portfele towarzyskiej socjety, bywalców drogich lokali i salonowych lwów. Nie przypominał Stanleya Kubricka ani fizycznie, ani psychicznie. Na dodatek wiedział o nim tyle co nic. A jednak aura tajemniczości, którą genialny filmowiec roztaczał wokół siebie za życia (Kubrick stronił od rozgłosu medialnego, nie udzielał wywiadów i bronił dostępu do swojej prywatności), w połączeniu z ignorancją świata kultury pozwoliła Conwayowi wywieść w pole całe rzesze naiwniaków. A przecież nie potrafił spamiętać nawet tych niewielu filmów, które podczas swojej długiej kariery nakręcił Kubrick. Conway żonglował wciąż tymi samymi trikami i rekwizytami. Był dziwakiem, by nie powiedzieć schizofrenikiem, co uwiarygodniało jego artystyczną renomę. Ponadto miał jako takie maniery i parę drogich fatałaszków, a ze swymi ofiarami spotykał się w plenerze bogatej londyńskiej "Małej Wenecji", której wille służyły mu za atrapę jego nieistniejącej rezydencji.
Na samym początku filmu obserwujemy Conwaya, który rutynowo zaczyna swój dzień od wizyty w pralni – wlecze się marną slumsową uliczką w dziurawych butach i rozciągniętym dresie, by przy dźwiękach symfonii z Odysei kosmicznej: 2001 wrzucić zawartość plastikowego worka do bębna pralki. Kilka godzin potem zasiada już przy stoliku ekskluzywnej restauracji pośród lokalnych znakomitości, bez żenady deklamując: “Nazywam się Stanley Kubrick. Jestem reżyserem”. Jego łup to czasem zaledwie wykwintny obiad, niekiedy większe sumy pieniędzy, wyłudzone pod pozorem jakiejś bliżej nieokreślonej promocji czyjegoś talentu. Albo darmowa wycieczka po Europie w towarzystwie podstarzałego i wypadającego z obiegu estradowca, który liczy na to, iż Kubrick uratuje jego karierę. Wszyscy ci “biedacy” to ludzie chytrzy i chciwi w tym samym stopniu co sam Conway. Każdy z nich liczy na to, że jego inwestycje zwrócą się z nawiązką, domniemaną osobistość traktując jak dojną krowę, którą trzeba nieco podkarmić, żeby zaczęła dawać mleko. Nie stajemy po ich stronie.
Nie kibicujemy też Conwayowi, który w żadnym razie nie budzi sympatii, a raczej współczucie czy zażenowanie. To żałosny, marny naciągacz, zbyt leniwy, by zrobić przyzwoity wywiad do swojej hochsztaplerki, i zbyt nieporadny, by miewać przebłyski geniuszu wielkich oszustów. Ze swoją niedbałą, ocierającą się o farsę strategią Conway jest za każdym razem o krok od całkowitej kompromitacji. Zresztą demaskowanie pomyleńca jest interesującym przerywnikiem monotonnej wyliczanki jego wątpliwych wyczynów.
Być może właśnie w tym tkwi feler filmu – losy cwaniaczka zwyczajnie nużą. Nie dość, że bohaterowie po obu stronach barykady są nam obojętni, to jeszcze intryga fabularna zdaje się nie mieć żadnej dramaturgii. Śledzimy serię oszustw i wpadek — niemal identycznych w swym przebiegu. Kolejna ofiara, te same metody, ten sam efekt. Czekamy na zwrot akcji. Nie następuje. Czekamy na zabawne gagi, purnonsensowy humor jak z filmu Spike’a Jonze’a. Nic. Czekamy wreszcie na erudycyjne cytaty z filmów mistrza kina. Prawie nic. Na tle tej nijakości Malkovich bryluje niczym paw. Jego kreacja — bardzo odmienna od dotychczasowych – aż kipi od spazmatycznej ekspresji. Raz pełen arystokratycznej wyniosłości, za chwilę przemienia się w nachalną, histeryczną “ciotę”. Ale on sam, jakkolwiek by się dwoił i troił, nie może w pojedynkę zrobić całej sztuki. To zadanie należało do debiutującego reżysera Briana W. Cooka, który najpierw narobił nam smaku, a potem położył sprawę. Wyprawa do kina na własne ryzyko.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze