„Chanel i Strawiński”, Jan Kounen
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuHistoria romansu genialnego kompozytora i pierwszej wielkiej gwiazdy świata mody. Zachwyca realizacja: fenomenalne scenografie, kapitalne kostiumy, autentyczne wnętrza wsparte nieśpieszną narracją naprawdę zapadają w pamięć. Zawiedzeni będą z pewnością Ci, którzy oczekują płomiennego romansu.
Historia romansu genialnego kompozytora i pierwszej wielkiej gwiazdy świata mody.
Początek jest nieprawdopodobnie efektowny. Monumentalna (chociaż pozbawiona hollywoodzkiego nadęcia), blisko półgodzinna sekwencja przybliża jeden z mitów założycielskich muzyki współczesnej. To pieczołowicie zainscenizowana rekonstrukcja głośnej, zwieńczonej skandalem, wygwizdanej przez publiczność i koniec końców rozpędzonej przez policję premiery Święta wiosny Strawińskiego. Dla wielbicieli sztuki dwudziestolecia prawdziwy rarytas: zobaczycie nabuzowanego rodzącym się obłędem filigranowego Wacława Niżyńskiego, podpatrzycie manipulację prawdziwego enfant terrible epoki, impresaria Siergieja Diagilewa.
Dalej akcja przenosi się na salony, trwa brawurowa wręcz prezentacja wielkich postaci definiujących tamtą epokę. Strawińskiego zaakceptują jedynie salony najbardziej snobistyczne, w tej liczbie także i środowisko robiącej coraz większą karierę projektantki Coco Chanel. Zachwyca realizacja: fenomenalne scenografie, kapitalne kostiumy, autentyczne wnętrza wsparte nieśpieszną (kłania się tu włoski neorealizm z Viscontim na czele) narracją naprawdę zapadają w pamięć.
I kiedy wydaje się już, że obcujemy z naprawdę wielkim kinem, następuje załamanie.
Zmuszony do opuszczenia Rosji i wciąż jeszcze ubogi kompozytor przyjmuje ofertę słynnej Coco, która zaprasza go, by wraz z całą rodziną zamieszkał w jej obszernej, podparyskiej rezydencji. Do czego to doprowadzi domyśleć się nietrudno. Ale właśnie na tym etapie Kounen zawodzi. Romans dwójki geniuszy od początku grzęźnie w ekranowej nudzie. Brakuje mu emocji, nerwu, autentycznej chemii, wzajemnego przyciągania. Być może tak miało być, bo Kounen wyraźnie chce widzieć romans Strawińskiego i Chanel jako klasyczną relację wampiryczną. Oboje są dla siebie jedynie zachłannie czerpaną inspiracją, bodźcem, który natychmiast przekuwają w samodzielną kreację. I dobrze, ale w takim wypadku chłód powinien być dojmujący, wsparty przeczuciem nadchodzącej klęski itd. U Kounena widzimy jedynie z czasem coraz bardziej nużącą serię manierycznych scen.
Trudno powiedzieć cokolwiek więcej. Dla fanów Strawińskiego jest to jednak lektura obowiązkowa (chociaż, by zachować pozytywne wrażenie, radziłbym opuścić salę w połowie seansu).
Zwolennicy talentu Chanel również mogą być umiarkowanie, ale jednak zadowoleni (głównie dzięki konfrontacji z dalece gorszym, zeszłorocznym Coco Chanel). Zawiedzeni będą z pewnością Ci, którzy oczekują płomiennego romansu (tej konwencji Kounen najwyraźniej nie czuje). Dziwne to zestawienie. Ale ciekawe i koniec końców warte obejrzenia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze