„Życie Pi 3D”, Ang Lee
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuZ początkiem stycznia trafiła na nasze ekrany jedna z najgłośniejszych premier ubiegłego roku. Ekranizacja wielkiego bestsellera (ponad 7 milionów sprzedanych egzemplarzy) pióra Yanna Martela. Monumentalna superprodukcja. Kto nie polubił książki, tego nie przekona też filozofia filmu. Ale nawet najbardziej zatwardziali cynicy nie dadzą rady oprzeć się rozmachowi, z jakim opowiada Ang Lee.
Z początkiem stycznia trafia na nasze ekrany jedna z najgłośniejszych premier ubiegłego roku. Ekranizacja wielkiego bestsellera (ponad 7 milionów sprzedanych egzemplarzy) pióra Yanna Martela. Monumentalna superprodukcja wyreżyserowana przez sprytnie lawirującego pomiędzy komercją (Hulk) i sztuką wysoką (Ostrożnie, pożądanie) Anga Lee. Do tego rewelacyjne 3D: specjaliści od reklamy umieli podgrzać atmosferę. Jak na tle zawyżonych oczekiwań wypada sam film?
Indie, lata 70. ubiegłego wieku. Pi Patel jest synem właściciela zoo. Młody wrażliwiec kocha zwierzęta, jest wyznawcą wszystkich religii świata, właśnie poznaje swoją pierwszą miłość. Kiedy rodzina chłopca decyduje się na przeprowadzkę do Kanady, Pi rozpacza. Nie wie, że niebawem przyjdzie mu zmierzyć się z o wiele trudniejszymi wyzwaniami: burza morska zatapia statek. Pi ląduje w niewielkiej szalupie na środku Oceanu Indyjskiego. Towarzyszą mu orangutan, hiena, zebra i… oszalały z głodu tygrys bengalski o imieniu Richard Parker.
O powieści Martela napisano już całe tomy. Dla jednych małe arcydzieło, perełka humanizmu, urokliwy (i przystępny) wykład z filozofii. Dla innych pełna irytujących uproszczeń a’la Coelho, zakłamana pop-metafizyka dla mas. Z premedytacją nie zabiorę głosu w tym sporze: moją rolą jest ocenić film. A ten jawi się być ekranizacją doskonałą. Ang Lee od początku świetnie czuje prozę Martela. Jej charakterystyczne ciepło raz wykorzystuje, by kreować nastrój pięknej baśni, kiedy indziej by z wyraźnym przymrużeniem oka grać konwencją, wygłupiać się, przejaskrawiać itd. Stąd obecny w Życiu Pi tak wdzięk, jak i humor. Chwalić można też aktorstwo (znakomity Suraj Sharma) i swobodę narracji, z jaką Lee prowadzi nas przez wielowątkową opowieść rozgrywającą się na dwóch oceanach i trzech kontynentach. Ale nie oszukujmy się: najważniejsza jest tu niczym nieskrępowana projekcja tworów wyobraźni reżysera. Wieloryby, delfiny, fluorescencyjne meduzy… wiele scen oglądać będziecie z przysłowiową „otwartą buzią”. Lee zgrabnie miesza kontrolowany kicz z autentyczną poezją. I niczym mały chłopiec bawi się możliwościami współczesnego kina. Wykreowane przy pomocy komputerów zwierzęta rozbrajają skalą interakcji z bohaterem (kluczowy będzie tu Richard Parker: takich efektów nie osiągnęliby najwybitniejsi nawet treserzy drapieżników). Do tego dochodzi (a to w gruncie rzeczy rzadkość) perfekcyjne 3D. Autor Tajemnicy Brokeback Mountain podporządkowuje mu koncepcję zdjęć: odpowiednio dobrane jasność i kontrast sprawiają, że trójwymiar nie męczy oczu. Daje za to niezwykłe możliwości. Dla przykładu (i by nie zdradzać zbyt wiele): chcielibyście dostać latającą rybą w twarz? Marzy wam się być ochlapanym przez setki delfinów? Proszę bardzo!
Jak pisałem: nie zamierzam atakować ani bronić koncepcji Martela. Kto nie polubił książki, tego nie przekona też filozofia filmu. Ale nawet najbardziej zatwardziali cynicy nie dadzą rady oprzeć się rozmachowi, z jakim opowiada Ang Lee. Przeciwnicy Martela ponarzekają na dialogi, ale i tak będą się doskonale bawić. A o to przecież chodzi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze