Na naszych oczach spełnia się czarny sen Stanisława Barańczaka – fala retro przynosi wznowienia kryminałów milicyjnych, z których ten nabijał się w Książkach najgorszych (fakt ten dokonuje się w cieniu przemijania samego Barańczaka). Po Helenie Sekule doczekaliśmy się innego nestora tego egzotycznego podgatunku, czyli Andrzeja Wydrzyńskiego. Jego Czas zatrzymuje się dla umarłych wydano pierwotnie w końcówce lat sześćdziesiątych, następnie nakręcono z Ryszardem Filipskim w roli głównej. Tu miła niespodzianka – film dołączono do książki, czyli właściwie nie trzeba już czytać.
Milczący Ząbek okazuje się człowiekiem pełnym tajemnic: bez większych kłopotów utrzymywał kochankę, jego kontakty zahaczały o enigmatyczną siatkę szpiegowską i nawet jego nazwisko, w którymś momencie wydaje się wątpliwe. Czy to możliwe, że był kimś zupełnie innym i od wielu lat grał w skomplikowaną grę? Pytanie, wyprowadzone raczej z filmów o Bondzie znajduje odpowiedź w realiach Polski Ludowej, a i samemu Wójcikowi szczęśliwie bliżej do porucznika Borewicza czy gliniarzy z filmów amerykańskich, niż do Żbika z przyległościami.
Kryminał milicyjny od początku dzielił Polaków – naród uwielbiał go pasjami jako przystępną, wysokoenergetyczną rozrywkę, krytyka natomiast wyklinała od najgorszych i klęła na durnych czytelników, stroniących jakoś od prozy Kawalca z Putramentem. Czas zatrzymuje się dla umarłych ujawnia zalety i słabości konwencji. Oczywistym minusem jest wizja milicjanta jako osoby bezwzględnie oddanej służbie społeczeństwu – taki Wójcik w życiu przecież nie słyszał, by kogoś spałowali za poglądy. Wydrzyński, w odróżnieniu do Tyrmanda (krytycznie nastawionego do systemu) próbuje nie przesadzić z opisem realiów, zostawiając je w domyśle, jakby miał świadomość, że czytelnik ma ich po dziurki w nosie.
Walorem okazuje się sama intryga, od mocnego punktu wyjścia pędząca na łeb na szyję, nieustannie skręcając w nieoczekiwanych kierunkach, skomponowana zgodnie z zasadą, że każdy ma coś na sumieniu, zwłaszcza jeśli wygląda na niewinnego. Wójcik syntetyzuje dwie najważniejsze narodowe tradycje. W uczuciowości, pewnym idealizmie ujawnia się rys romantyczny, z kolei jego służba na rzecz społeczeństwa ma wiele z pozytywistycznej orki na ugorze. Żeby złapać mordercę gotów jest stosować brzydkie fortele, igrać z życiem podejrzanego, a także działać za plecami swych przełożonych, dołączając do wielkiego klubu "Gliniarzy Na Tropie Spraw, Które Im Odebrano". Zacne to towarzystwo, książka też zacnie odbija się od prozy kryminalnej pisanej dzisiaj i tylko jedno nie jest zacne zupełnie – sam tytuł powieści.
Jego sens pozostaje frapującą zagadką dla lingwistów i detektywów literackich.