"Spacer po linie", reż. James Mangold
DOROTA SMELA • dawno temuNa osoby nieznające twórczości giganta country ta nieciekawa narracja, w której jeden występ następuje po drugim, może zadziałać nasennie. Trudno będzie im też zaakceptować fakt, że muzyk wyglądał niemal identycznie jako dwudziesto- i czterdziestolatek lat (twarz Joaquina Phoeniksa niepoddana charakteryzacji jest najpierw za stara, potem za młoda). Nawet muzyka nie pomoże. Fanów Casha z pewnością rozdrażni fakt, że wszystkie bez wyjątku utwory wykonuje w filmie Phoenix, którego chwiejny głos nie umywa się do śpiewu Johnny'ego. Fakt, że film otrzymał już 3 Złote Globy i jest oscarowym faworytem, można tłumaczyć jedynie popularnością country w Stanach i amerykańskim kultem Casha.
Trzy lata temu zmarł legendarny artysta country Johnny Cash. Na nasze ekrany wchodzi właśnie film o życiu i twórczości muzyka.
Z ekranowymi biografiami związany jest pewien problem. Otóż rzadko miewają one jakąkolwiek wartość dla widza, któremu nazwisko przedstawianej postaci nic nie mówi. W tym przypadku dodatkowym kryterium jest identyfikacja z określonym rodzajem muzyki. W Polsce fenomen Casha nigdy praktycznie nie zaistniał. A przecież było to jedno z trzech nazwisk, które ukształtowały kulturowy wizerunek Ameryki sprzed ery hipisowskiej.
O ile Franka Sinatrę nazywanego “Głosem” i Elvisa Presleya okrzyczanego “Królem” znamy wszyscy, o tyle o “Bogu” - tak mówiło się w Stanach o Johnnym Cashu — słyszało niewielu Polaków.
Film Mangolda przedstawia zaledwie 20-letni okres z długiego życia Faceta w Czerni. Zaczyna się od epizodu z dzieciństwa. Cash przyszedł na świat w rodzinie zubożałego plantatora bawełny z Arkansas. Jako dziecko recesji nie miał łatwego startu; tyrał po 10 godzin dziennie, pomagając ojcu w pracy. W wieku 12 lat był świadkiem śmiertelnego wypadku brata. Dwa lata starszy Jack włożył rękę między tryby maszyny, Johnny nie umiał pomóc. To wydarzenie położyło się cieniem nie tylko na dorastaniu muzyka, ale również jego scenicznym wizerunku.
Prowadzona chronologicznie narracja ledwie prześlizguje się po kluczowych momentach z życia artysty. Po szkole średniej Cash wstępuje do wojskowego lotnictwa i zostaje przerzucony do Niemiec, gdzie spędza cztery lata. Tu kupuje pierwszą gitarę, by potem brzdąknąć na niej raz czy dwa w wolnym od służby czasie. Po powrocie do kraju żeni się i przeprowadza do Memphis, miasta Elvisa, którego już wkrótce spotyka w małej wytwórni płytowej Sun Records. Scena przesłuchania Casha przez Sama Phillipsa (właściciela Sun Records) to jedna z najbardziej udanych w całym filmie. Trzęsącym się głosem Phoenix śpiewa słynną kompozycję Folsom Prison Blues, która wpada w ucho Phillipsowi i przesądza o nagraniu pierwszej płyty. Potem już mamy estradę. Swoją pierwszą trasę Cash odbywa wspólnie z Elvisem. Król startuje jak rakieta i znika mu z oczu, podczas gdy Cash mozolnie pracuje na swoją sławę, grając po 300 koncertów rocznie.
Najpełniej opowiedziana w filmie jest historia miłości Casha i June Carter, wywodzącej się ze słynnej muzycznej rodziny wokalistki country, która błyskawicznie stała się muzą “Boga”. Historia ich współpracy i trwające 10 lat zaloty Casha do June wypełniają prawie cały film. Anatomia ich uczuć zabiera niestety przestrzeń, która powinna służyć rzetelnemu przedstawieniu kariery muzyka. O tym, jak ewoluowała jego popularność, z filmu się nie dowiemy. Sceny z występów estradowych robią bowiem wrażenie waty zapełniającej dziury w historii romansu tych dwojga. Tylko coraz głośniejszy aplauz publiczności może świadczyć o tym, że Cash był prawdopodobnie kimś więcej niż prowincjonalnym śpiewakiem z gitarą.
Przerwaniem monotonii koncertowej w filmie jest słynny show w więzieniu Folsom i kulisy konfliktu z wytwórnią, która pomysł Casha, by nagrać tam płytę, uznała za kontrowersyjny i niedochodowy. Trzeba przyznać, że reżyser dość skrupulatnie odtworzył warunki tego szczególnego w karierze Casha występu, każąc Phoeniksowi cytować słowo w słowo zdania, które muzyk wygłosił do skazańców z więziennej sceny, zanim zaśpiewał 25 minutes to go. Jednak to, że właśnie rejestracja owego koncertu zrobiła z Casha gwiazdę i przyniosła mu rekordową liczbę sprzedanych płyt, z filmu nie wynika.
Podobnie płytko potraktował Mangold problem narkotykowy artysty. Wiemy, że to June Carter pomogła Cashowi wyjść się z uzależnienia, które zniszczyło jego pierwsze małżeństwo. Ale zamiast amfetaminy, za próbę przemytu której Cash został zatrzymany na lotnisku w El Paso, reżyser wciska nam kit o jakichś tabletkach nasennych.
Spacer po linie jest filmem nierównym. Kilka dobrych scen nie pozwala pozbyć się wrażenia, że oglądamy nudną opowieści o mało znaczącym artyście, którego reżyser zapragnął przedstawić światu. A przecież Cash, najlepiej rozpoznawalny głos muzyki country, nagrał ponad 1500 piosenek, z czego 48 trafiło na szczyty list przebojów, zostawiając w tyle Rolling Stonesów i Beach Boysów. Jego kariera trwała cztery dekady, przynosząc artyście 11 nagród Grammy. O tym w Spacerze nie ma mowy, bo narracja kończy się w 1969 roku, gdy Cash na estradzie oświadcza się June Carter.
Na osoby nieznające twórczości giganta country ta nieciekawa narracja, w której jeden występ następuje po drugim, może zadziałać nasennie. Trudno będzie im też zaakceptować fakt, że muzyk wyglądał niemal identycznie jako dwudziesto- i czterdziestolatek lat (twarz Joaquina Phoeniksa niepoddana charakteryzacji jest najpierw za stara, potem za młoda). Nawet muzyka nie pomoże. Fanów Casha z pewnością rozdrażni fakt, że wszystkie bez wyjątku utwory wykonuje w filmie Phoenix, którego chwiejny głos nie umywa się do śpiewu Johnny'ego.
Fakt, że film otrzymał już 3 Złote Globy i jest oscarowym faworytem, można tłumaczyć jedynie popularnością country w Stanach i amerykańskim kultem Casha. Ale pozbawiony tych sentymentów polski widz zapewne nie padnie na kolana przed kowbojem z gitarą. Jeśli nie znał i nie rozumiał wielkości tej postaci, film Jamesa Mangolda tego nie odmieni.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze