"Niewidzialni", Mateusz Marczewski
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuKsiążka zaciekawia, zamracza językiem i zmusza do przemyśleń. Autor pożyczył od Kapuścińskiego życzliwość dla ludzi i świata, przygląda się życiu i aborygeńskiej zwyczajności bez oceniania i bardzo ciepło. Wgłębia się w szczegół, próbuje poczuć, doprawiając swoje obserwacje nienachalną szczyptą mistycyzmu. Książka sprawia wrażenie luźnej gawędy, gdzie obserwację społeczną podano w formie anegdoty, a wydarzenia codzienne mieszają się z mitycznymi. Brak tu zadęcia, w zamian otrzymujemy skromność autora, który, mimo talentu, schował się za ludźmi, o których pisze.
Trudno lubić polską eseistykę podróżniczą. Na przykład Stasiuk od lat podróżuje po całej Europie, żeby oglądać biedę, jakby nie było jej dosyć na około, do tego swojskiej, bo Polskiej. Niemal magiczny język syberyjskich opowieści Mariusza Wilka nie jest zdolny zrównoważyć ciężaru mądrości życiowych autora, do słuchania których, jak to mówi Pismo, płoszą się dromadery. Czyli nie jest dobrze, nawet ułomnie, tym bardziej cieszą Niewidzialni Mateusza Marczewskiego. Przyznam ze wstydem, że nigdy nie słyszałem o autorze i spodziewałem się nudnych pejzaży z nędzą, rozpaczą oraz wódką w tle. Tymczasem ta niewielka książeczka okazała się dziełkiem przemyślanym i kompletnym mimo luźnego charakteru, innymi słowy zaciekawia samą tematyką, zamracza językiem, zmusza do przemyśleń.
Marczewski pojechał do Australii i przyglądał się życiu Aborygenów, co samo w sobie jest interesujące, albowiem niewiele wiemy o tych dziwnych ludziach, trudno nawet powiedzieć skąd przyszli i co teraz robią. Sami Australijczycy najchętniej starliby ich z krajobrazu, zapomnieli o nich, gdyż zwyczajnie nie pasują do świata surfingu i drinków z palemką. Polakom kojarzą się głównie z biedą i bumerangiem, więc można by oczekiwać, że Marczewski załamie ręce nad rzeczoną nędzą, machnie kilka wstrząsających obrazków i przejdzie do bumeranga. Nic z tego, autor pożyczył od Kapuścińskiego ogólną życzliwość dla ludzi i świata, przygląda się życiu, aborygeńskiej zwyczajności uważnie, bez oceniania i bardzo ciepło, z niemal kobiecą wrażliwością. Znajduje – co rzadkie – złoty środek pomiędzy roztkliwianiem się, a brutalnym naturalizmem, wgłębia się w szczegół, próbuje poczuć, doprawiając swoje obserwacje nienachalną szczyptą mistycyzmu.
Wydaje się też, że cały zamysł Niewidzialnych zasadza się na próbie oddania czasowości, w jakiej żyją, a przynajmniej do niedawna żyli aborygeni. Codzienność ich brudnych osiedli, picia, spania pod gołym niebem, także ich sztuki, wyrasta jeszcze z czasu mitycznego, w którym czają się bogowie, duchy i dzielni wojownicy. Książka sprawia więc wrażenie luźnej, ogniskowej gawędy, gdzie obserwację społeczną podano w formie anegdoty, a wydarzenia codzienne mieszają się z mitycznymi.
Można jechać na sawannę, do Nowego Jorku albo do buszu, bez znaczenia – zawsze podróżujemy oglądać ludzi, nie miejsca. Marczewski znalazł ich dosyć, żywych i umarłych, sypie anegdotą z wprawą starego gawędziarza. I tak, kiedy orły z australijskiej opieki społecznej wymyśliły, żeby ofiarować aborygenom foteliki do przewożenia dzieci w samochodach, ci wzięli je chętnie po czym przerobili na huśtawki – bo jeśli coś jest za darmo, na pewno do niczego innego się nie nadaje. Zakupem, nawet za grosze, nie byli zainteresowani. Są miejsca, gdzie policjant dokonuje aresztowania, tak jak ojciec zatrzymuje niesfornego syna, rzekami po zmroku płyną krokodyle, a najwybitniejszy spośród aborygeńskich artystów, pierwszy, który uzyskał obywatelstwo, przegrał ze swoim własnym krajem, przywożąc współplemieńcom wódkę z australijskiej likierni, której sami kupić nie mogli. Aresztowany, zmarł wkrótce potem. Takich opowieści jest mnóstwo, a mnie zwyczajnie brak delikatności pióra, by je przytaczać, zresztą, byłoby to draństwo, w Niewidzialnych jest ich mnóstwo, przepięknie opowiedzianych.
Aborygeńska opowieść Marczewskiego osiada w człowieku na długo po jej wysłuchaniu, tak, wysłuchaniu właśnie, bo nie sposób nie odnieść wrażenia, że zamiast czytać – słuchamy. Do tego, w pełnym słońcu, gdyż każdy akapit brzmi, jakby powstawał i był przez nas odczytywany pod gorącym niebem. A żeby znaleźć jeszcze jeden komplement, brak tu jakiegokolwiek zadęcia, silenia się na wielkie dzieło, w zamian, otrzymujemy niezwykłą skromność autora, który, mimo swego talentu, schował się za ludźmi, o których pisze.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze