"Death Race: Wyścig śmierci", Paul W.S. Anderson
DOROTA SMELA • dawno temuNie jest to pasjonująca historia. Jednak w świetle obecnych wydarzeń w USA i kryzysu na światowych giełdach punkt wyjścia fabuły może działać na wyobraźnię. Ciekawe zawiązanie akcji i mroczna, sugestywna plastyka filmu to wszystkie jego atuty. Dalej mamy schemat. Przewidywalny do bólu scenariusz opowiedziany został ze śmiertelną powagą, a zagrany z wdziękiem konia pociągowego. Nawet Jason Statham - na ogół sympatyczny aktor, znany z ironicznych ról - tu wyraźnie stara się nie przepracowywać.
Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości, gdy świat staje się ponurym i brudnym miejscem. Kryzys gospodarczy i bezrobocie zmieniły kraje dobrobytu w slumsy i spowodowały zdziczenie obyczajów. Fala przestępczości zalała Stany Zjednoczone, doprowadzając do dynamicznego rozwoju prywatnego więziennictwa, a także ustanawiając nowe standardy w rozrywce. Do łask powrócili gladiatorzy walczący tym razem na oczach milionów telewidzów płatnych kanałów o śmierć lub życie, wolność lub dożywocie. Jednym z nich jest Jansen Ames — niesłusznie oskarżony o zabójstwo żony i wtrącony do jednego z bardziej restrykcyjnych zakładów penitencjarnych. Ten były kierowca rajdowy niemal natychmiast otrzymuje od naczelniczki więzienia propozycję wykupienia się na wolność. Musi tylko wziąć udział w jej dochodowym rajdzie śmierci, podszywając się pod zmarłego Frankensteina; jeśli wygra, odzyska dawne życie. Ames nie ma innego wyjścia, bo naczelniczka ma na niego haka, więc będzie musiał zagrać w jej grę, mimo iż szanse na powrót do domu są czysto iluzoryczne: okrutna Hennessy nie wygląda na taką, która dotrzymuje słowa, tymczasem impreza zapowiada się morderczo…
Nie jest to może pasjonująca historia, ale trzeba przyznać, że w świetle obecnych wydarzeń w USA i kryzysu na światowych giełdach punkt wyjścia fabuły może działać na wyobraźnię.
Kryzys finansowy, który śledzimy w dziennikach TV, to doskonały czas dla filmowych dystopii. Niestety po niezbyt udanym Babylonie A.D. obraz Paula W.S. Andersona ma jeszcze mniejsze szanse na zapisanie się w annałach.
Death Race to remake czarnej komedii Rogera Cormana, brytyjskiego reżysera niskobudżetowych horrorów, przez niektórych widzów czczonego za wylansowanie niepowtarzalnej stylistyki. Znając dorobek Andersona, można się było spodziewać, że w jego nowym dziele nie będzie niczego niepowtarzalnego. Ciekawe zawiązanie akcji i mroczna, sugestywna plastyka filmu to już wszystkie jego atuty. Dalej mamy schemat za schematem. Przewidywalny do bólu scenariusz opowiedziany został ze śmiertelną powagą, a zagrany z wdziękiem konia pociągowego. Nawet Jason Statham — na ogół sympatyczny aktor, znany z ironicznych ról u Guya Ritchiego (Przekręt), ostatnio widziany w niezłej Angielskiej robocie, tu wyraźnie stara się nie przepracowywać.
Pewną wartością mogłyby być sekwencje akcji, sceny wyścigu i kraks na torze, niestety reżyser zbytnio inspirował się grami komputerowymi. Wygląda na to, że spore piętno wycisnęła na nim także poetyka teledysków hip-hopowych, gdyż sposób pokazywania kobiet w filmie (grają one role pilotek kierowców rajdowych) jest tak uproszczony i infantylny, że nawet twórcy reklam lodów nie wymyśliliby tego gorzej. Nie wspomnę o idiotycznej przemocy. Reasumując: Wyścig śmierci to film skierowany do chłopaków, którzy zamiast poczytać książkę wolą wyciskać na siłowni i babrać się w smarach. Wszystkim pozostałym raczej odradzam tę rozrywkę, która ani nie trzyma w napięciu, ani nie stymuluje żadnej części mózgu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze